poniedziałek, 20 września 2010

O warszawskich kawiarniach i księgarniach

To czego brakuje mi od momentu przeprowadzenie się do Słupska, to dobrych kawiarni i małych księgarni w okolicy mojej pracy...

Moje pierwsze biuro w Warszawie, w którym ponad 11 lat temu zacząłem pracować, mieściło się na Starym Mieście, przy ulicy Podwale. Stamtąd miałem blisko do Rynku, Nowego Miasta, na Mariensztat, czy też Krakowskie Przedmieście i urokliwą ulicę Bednarską. Między godziną 13 a 14-tą robiłem sobie przerwę na obiad, potem szedłem na filiżankę kawy do kawiarni Bliklego, która mieściła się przy Miodowej. Następnie zachodziłem do księgarni. To był rytuał, który powtarzał się niemal codziennie. Przerwę kończyłem zawsze wizytą w księgarni. Kiedy dwa lata później zacząłem pracować w Alejach Ujazdowskich, tuż przy Placu Trzech Krzyży, starałem się kontynuować mój zwyczaj. Nie było to trudne. W okolicy było kilka małych księgarni, a niedaleko mojej pracy mieściła się modna wówczas kawiarnia "Modulor", w której oprócz kawy można było zjeść świetne śniadanie lub lunch, no i spotkać się ze znajomymi. Polubiłem to miejsce. Dziś nie ma już tej kawiarni. Jest natomiast po przeciwnej stronie - na rogu Brackiej i Żurawiej w części księgarni. To "Coffeeheaven". Po wypiciu espresso przechodziłem do księgarni obok lub odwiedzałem tę przy Wiejskiej. Chętnie też zachodziłem do księgarni przy Hożej. Od tamtego czasu wytworzył się u mnie nawyk wypijana koło południa filiżanki espresso i odwiedzania księgarni. W okolicy mojej pracy miałem ich wiele. Polubiłem je. Zastanawiam się, jak sobie radzą wobec ogromnej konkurencji i nie poddają się dużym sieciowym księgarniom. Myślę, że odkryłem tę tajemnicę i wiem już, jak to robią. W tych małych księgarniach spotkać można wyjątkowych ludzi, miłośników książek, cudowny klimat, intymność i duży spokój. Wchodząc do nich czuję, jakbym wkraczał w przestrzeń sacrum. Cisza, skupienie, zapach książek, czasami dyskretna muzyka. Nic nie zastąpi mi tych mały księgarni. Tam na zadane pytanie nie czeka się, aż obsługa odnajdzie książkę w komputerze. Wystarczy podać tytuł lub autora i już wiadomo, czy książka jest. Nie zdążysz się nawet obejrzeć, a księgarz podaje Tobie poszukiwany tytuł, poleci dyskretnie nowość, doniesie o planach i zapowiedziach wydawniczych. Ani "Empik" przy Nowym Świecie, czy Marszałkowskiej, ani wielkie księgarnie w centrach handlowych, ani "Traffic" przy Brackiej, nie zastąpią tym małych księgarni, w których pracują ludzie wiedzący, na czym polega ich praca, lubią ją, lubią książki i wiedzą o nich wszystko. Moje ostatnie miejsce pracy było na Powiślu. Tuż obok mieściła się kawiarnia "Czuły barbarzyńca", która jednocześnie była księgarnią. A może księgarnia, w której mieściła się kawiarnia? Nieważne. Mogłem więc łączyć jedno z drugim - pić kawę, przeglądać książki, umawiać się na spotkania i pracować na komputerze. Zdarzało się, że przychodziłem tam poczytać. Idealny sposób na spędzenie przerwy obiadowej.

Dziś brakuje mi tego codziennego rytuału. Kiedy odwiedzam biuro w Warszawie, przy Nowym Świecie, w którym mieściła się redakcja "Edukacji i Dialogu", udaję się do mieszczącej tuż obok księgarni. Jest niewielka, ale zaglądam tam za każdym razem, kiedy tylko jestem w pobliżu. Cieszę się, że spotykam tym samych księgarzy i mogę przejrzeć nowości oraz kupić coś do czytania, czego zupełnie nie planowałem. Z zakupionymi książkami idę najczęściej na róg Nowego Światu i Ordynackiej do "Starbucksa" lub do "W biegu cafe", tuż przy księgarni i tam przy filiżance kawy przeglądam swoje książkowe zakupy.

Tęsknię do tych spacerów po Mariensztacie, Bednarskiej, Starym Mieście, Parku Ujazdowskim. Wspominam momenty, kiedy wpadałem na filiżankę kawy do mieszczących się w okolicy kawiarni i przeglądałem nowości w pobliskich księgarniach. Nie zawsze coś kupowałem, starałem się to robić dopiero wówczas, kiedy byłem pewien, że chcę to naprawdę przeczytać.

Brakuje mi dziś tego w Słupsku, ale myślę sobie, że to okazja, aby stworzyć w okolicy mojej pracy właśnie taką kawiarnio-księgarnię w jednym... A może nie warto? Może zachować sobie w pamięci ten specyficzny czas przerw spędzanych w tamtym warszawskim okresie? Zacznę w Słupsku tworzyć nowy rytuał. Tuż obok jest rzeka, piękne planty, niedaleko biblioteka z czytelnią i stylowa herbaciarnia, w której podają obok przeróżnych gatunków herbat również znakomite espersso. Może czas odkrywać uroki miasta, który ma przecież swoją piękną historię, duszę i wyjątkową atmosferę? To jest czas „tu i teraz”. To tym czasem warto teraz żyć. Czasem, w którym toczy się moje realne życie, gdzie mam fantastyczną pracę, gdzie spotykam wyjątkowych ludzi, gdzie realizuję swoją pasję. Warto z tego skorzystać równie intensywnie, jak czyniłem to w Warszawie i wreszcie docenić to, co mam tutaj.
------------------------
* Mam nadzieję, że małe księgarnie nie podzielą losu księgarni z filmu „Masz wiadomość”. Właścicielka małej księgarni na Manhattanie grana przez Meg Ryan musiała swoją zamknąć. Tuż za rogiem otwarto bowiem wielką mieszczącą się na kilku piętrach. To nic, że mała istniała w tym miejscu niemal od zawsze, a jej właścicielka znała się na książkach jak mało kto. Zwyciężyła ekonomia. Mała księgarnia nie wytrzymała konkurencji cenowej z sieciowym gigantem.

środa, 1 września 2010

O preludiach Chopina

Lubię moje podróże na trasie Słupsk - Człuchów - Słupsk. Część prowadzi główną drogą w kierunku Poznania, następnie skręcam na Bydgoszcz. Całość to prawie 130 kilometrów. W pewnym momencie skręcam z głównego traktu i wybieram trasę rzadziej uczęszczaną i do tego jeszcze bardzo urokliwą. Tak było również dziś. Na całej 60-cio kilometrowej trasie prowadzącej przez piękne lasy minęły mnie zaledwie dwa lub trzy samochody. Drzewa powoli zapowiadają jesień. Zieleń staje się coraz ciemniejsza, a liście nabierają brązowych kolorów. Droga miejscami jest wąska i nierówna. Swoją świetność przeżywała zapewne w latach 60-tych. Jednak większość trasy jest już wyremontowana i jedzie się jak po przysłowiowym maśle. Dla mnie podróż samochodem to czas na słuchanie muzyki, rozmyślanie o planach i tworzenie nowych pomysłów. Nic mnie nie rozprasza, to chwile całkowicie dla mnie. Nie mogę przecież nic innego w tym momencie robić. Chcę przeżywać tę drogę tu i teraz. Chcę odczuć potęgę teraźniejszości, jej siłę i potencjał, jaki niesie ze sobą bycie obecnym w konkretnej chwili. Nie ma w tym momencie ani przeszłości, ani przyszłości. Staję się bardziej uważny na to, co mnie otacza, na pojawiające się myśli, na muzykę, której słucham. Jest tylko dany moment. Staram się więc wykorzystać te 1,5 godziny na rzeczy pożyteczne i spędzić czas świadomie. Dziś w samochodzie cały czas słuchałem 24 Preludiów z op. 28 raz w wykonaniu Rafała Blechacza, raz Kevina Kennera (w 1990 roku otrzymał II nagrodę na Festiwalu Chopinowskim. Pierwszej nagrody wówczas nie przyznano). Zdarzało się tak, że kilkakrotnie po wysłuchaniu jednej interpretacji przełączałem się natychmiast na preludium w wykonaniu drugiego pianisty. Próbowałem w ten sposób znaleźć różnice, te subtelności, które sprawiają, że przedkładam jedno wykonanie nad drugie. Zdecydowanie bardziej odpowiadają mi w wykonaniu Blechacza. Były bardziej subtelne, liryczne, pięknie modulowane, łagodniejsze. Dla mnie preludia z opusu 28 są jak zbiór poetycki, to miniaturki literackie, każda z nich stanowi oddzielny opis. Każde z preludiów to jedno piękne zdanie. Wiele z nich jest bardzo znanych (e-moll, A-dur, Fis-dur czy As-dur), często można je słyszeć w radiu lub telewizji, a szczególnie ostatnio z okazji Roku Chopina. Słucham preludiów na wiele sposobów. Raz odbieram wszystkie 24 jako jeden piękny obraz składający się z wielu barwnych elementów, innym razem słucham każdego oddzielnie. Wszystkie tworzą cudowną całość. Zbiór zaczyna się bardzo krótką frazą prowokującą i motywującą do słuchania, zaś kończy długiem zdaniem wyróżniającym się spośród pozostałych swoim pełnym niepokoju nastrojem stanowiącym swoistą ramę kompozycyjną. Między nimi przepiękne różnorodne w tempie, barwie i natężeniu frazy. Powstaje w ten sposób obraz wielobarwnych plam o różnej intensywności. Można słuchać preludiów jako absolutną całość - jeden po drugim, nie zastanawiać się, gdzie się kończy, a gdzie każde z nich zaczyna. Wówczas słucham tak, jakbym patrzył na obraz. Skupiam się na moich emocjach. Można też słuchać każdego z nich osobno, delektować się pięknem pojedynczej miniatury i smakować wsłuchując się w każdą nutę. Lubię ten analityczny sposób słuchania. Podchodzę do tego wówczas bardziej intelektualnie. Wsłuchuję się w pojedyncze dźwięki, szukam między nimi przerw, zachwycam się potoczystym stylem, śledzę budowę tego muzycznego zdania. Każde preludium to szlachetny kamień, to perła różniąca się od pozostałych wielkością i zabarwieniem. Każde jest klejnotem samym w sobie i każdy z osobna wzbudza zachwyt.