piątek, 2 września 2011

O północy w Paryżu

Nie wiem, czy zdecydowałbym się pójść do kina, gdybym nie przeczytał na blogu Remigiusza Grzeli jego krótkiej recenzji. Spontaniczna refleksja po filmie Woody'ego Allena. Przeczytałem ją Ewie i Ani. Od razu postanowiliśmy wybrać się na film. O północy jeszcze zarezerwowałem bilety online. To była wielka wyprawa do kina. Przed seansem jeszcze kawa. Panie wypiły po lampce białego wina, ja przegryzałem prażone migdały. Cóż - kierowca! Mam w Warszawie dwa ulubione kina. Jedno Muranów, drugie Kinoteka w PKiN. Jedno i drugie z klimatem i własną historią. Wybór padł na Kinotekę. Zdecydował parking. Znak czasu. Dziś liczy się parking. Ma być duży, aby można było bez kłopotu znaleźć miejsce. Na filmie bawiliśmy się znakomicie. Prawdziwa uczta. Było inteligentnie, ironicznie, z dystansem i cudowną obsadą. Jednak na drugi dzień niewiele zostało. Kilka dialogów i wspomnienie klimatu oraz wyjątkowej muzyki. Krótko jeszcze rozmawialiśmy o tym przy porannej kawie i zastanawialiśmy się, czy uczniowie nasi odnajdą klucz i odczytają tę przewrotną zabawę z historycznymi postaciami, pisarzami, malarzami, filozofami i artystami. Przesłanie proste. Możemy marzyć o przeszłości, wzdychać do lepszych czasów, piękniejszego życia, ale tak naprawdę prawdziwe życie toczy się tu i teraz. Teraz żyjemy. Naiwnie, ale jak opowiedziane! Tak opowiada tylko Woody Allen. Piękny wieczór. Było warto. Potem jeszcze poszliśmy na kolację do St. Antonio w Ogrodzie Saskim. Usiedliśmy na tarasie. To urocze miejsce. Piłem wodę. Pozostali butelkę prosecco prosto z lodu. Znakomity koniec wakacji. Po takim relaksie wracam do pracy. Mam tyle energii, pomysłów i wiary, że wszystko teraz się uda. I póki co, to się udaje. Choć sytuacja w szkole nie jest najlepsza. Nie tracę nadziei i czuję, że to początek wielkiej sprawy i tak trzymam!

piątek, 26 sierpnia 2011

O pasji i młodości

Myślałem, że już nic mnie nie zaskoczy. A jednak... Wróciłem z kolejnego koncertu w ramach festiwalu Chopin i jego Europa. Dla mnie była to prawdziwa uczta. Pyszne! Mozart w wykonaniu Jana Lisieckiego, który ma dopiero 16 lat, brzmiał dojrzale. Było z pomysłem i dużą wrażliwością. Nie mogłem uwierzyć, że będąc tak młodym można zagrać tak dobrze i tak przekonywająco. Iwonka na moje wątpliwości odpowiedziała, że to pasja i technika!. W tym tkwi siła i piękno muzyki w wykonaniu tego młodego pianisty. Może więc nie myliłem się sądząc, że w tym wieku trudno mówić o dojrzałości w interpretacji. Pianista pokazał również niezwykłą intuicję i wyobraźnię muzyczną. Cały czas nie mogę wyjść z podziwu, że w tak młodym wieku ten młodziutki artysta tak wiele osiągnął. Niemal cała strona w programie festiwalu to osiągnięcia, wyróżnienia, sale koncertowe, w których występował i dyrygenci, z którymi współpracował. Niełatwo jest się równać z tymi osiągnięciami jego rówieśnikom. Koncert skrzypcowy zagrał Augustin Dumay - wyjątkowy artysta. Udowodnił swoją klasę i pozycję. Potem słuchałem Symfonii A-dur pod jego batutą i na koniec koncert fortepianowy d-moll Mozarta w wykonaniu Jana Lisieckiego. Wszystko zagrane z niezwykłą energią, pasją i prawdziwą miłością do muzyki. Jeszcze niedawno słuchałem tego koncertu w samochodzie w wykonaniu Piotra Anderszewskiego. Wczoraj na żywo w wykonaniu Jana Lisieckiego. Zupełnie inne, ale równie piękne! Do tej pory nie opuszczają mnie niezwykłe emocje. Jeden z najpiękniejszych wieczorów tego lata!

niedziela, 21 sierpnia 2011

O ważnym festiwalu w Warszawie

Trudno uwierzyć, że wakacje w Warszawie mogą być znakomitym miejscem na letni urlop. Od kilku lat obiecywałem sobie, że będę korzystał z koncertów w ramach letnich festiwali, których w tym czasie wiele. Wybór ogromny i stąd trudne decyzje. W ubiegłym roku udało mi się wziąć udział w kilku, w tym natomiast korzystam tak intensywnie, jak to tylko możliwe. Głównym celem jest 7. Międzynarodowy Festiwal „Chopin i jego Europa”. Bilety kupiłem na początku lipca. Podobnie do teatrów. Ponieważ na co dzień mam morze, lasy, to paradoksalnie wakacyjny miesiąc można spędzić w Warszawie. Jest mniej ludzi, łatwiej porusza się samochodem po mieście, mnóstwo ogródków kawiarnianych i turystyczna atmosfera. No i do tego oferta kulturalna stolicy jest porównywalna z ofertą europejskich stolic i zarazem bardziej dostępna. Sądzę, że przebija również mój ulubiony Berlin.

Właśnie wróciłem z koncertu mojego życia. Filharmonia Narodowa, 21 sierpnia 2011. Niedziela. Przypomniałem sobie, że będąc jeszcze w szkole średniej kupiłem sobie płytę - czarny duży krążek z koncertem b-moll Czajkowskiego. Słuchałem go na okrągło, znałem na pamięć. Dziś po 35 latach usłyszałem ten koncert po raz pierwszy na żywo w warszawskiej Filharmonii. Grała Rosyjska Orkiestra Narodowa. Dyrygował znakomity Michał Pletnev, a na fortepianie młody pianista - Daniil Trifonov. Wszystko było doskonałe. Emocje wielkie, jeszcze długo po wyjściu z filharmonii nie opuszczało mnie uczucie przeżycia czegoś wyjątkowego. Mnie w tym niedzielnym koncercie urzekło wszystko: gra Trifonowa, orkiestra i dyrygent. Nie ukrywam, dawno nie widziałem tak entuzjastycznie reagującej w filharmonii publiczności. Ostatnio ani Lang Lang, ani Rafał Blechacz, nawet Martha Argerich nie wywołali we mnie taki intensywnych emocji. Kilka dni wcześniej występował Evgeni Bozhanov - przeciwieństwo Trifonova - ekscentryczny, bardzo ekspresyjny i przy tym kontrowersyjny. Nie przekonało mnie jego wykonanie koncertu Chopina

Natomiast Trifonov okazał się wyjątkowy. Młody pianista, który ma zaledwie 20 lat, a już utytułowany w wielu międzynarodowych konkursach, przede wszystkim III miejsce w Konkursie Chopinowskim w 2010 roku. A tym roku zwyciężył w konkursie pianistycznym w Tel Awiwie i konkursie im. Czajkowskiego w Moskwie. W tak młodym wieku osiągnął już tak wiele. To znak czasu, coraz więcej młodych ludzi w tym wieku osiąga wielkie sukcesy. Ogromna wrażliwość, kultura, młodzieńcza energia Trifonova nie da się porównać z żadnym innym artystą, którego ostatnio słuchałem. Słowem, wyszedłem z Filharmonii autentycznie poruszony i cieszę się, że mogłem koncertu Czajkowskiego wysłuchać w interpretacji rosyjskiej orkiestry, pod batutą rosyjskiego dyrygenta i wykonaniu rosyjskiego pianisty.

czwartek, 18 sierpnia 2011

O wątpliwościach

Obejrzałem w Teatrze Polonia Przygodę w reżyserii Krystyny Jandy. Spektakl pełen wątpliwości, niedomówień i wielorakich odczytań. Byliśmy w czwórkę, ale tylko ja inaczej interpretowałem zachowania bohaterów. Każdy z nas przetworzył tę historię przez swoje własne doświadczenia. Nic nie było w tym spektaklu jednoznaczne. Nawet gra aktorów. Sprawiała wrażenie zamierzonej sztuczności, albo tylko nienaturalności wynikającej z miejsca, jakim jest teatr i bliski kontakt z aktorami i sceną.

Czy konsekwencja w bronieniu mojej interpretacji była spowodowana przekorą, chęcią przeciwstawienia się powszechnej opinii? W każdym razie zmusiła do szukania mocnych i logicznych argumentów. Zobaczyłem w bohaterze - granym przez Jana Englerta, człowieka wspaniałomyślnego i gotowego wyrzec się szczęścia. Zabrzmi banalnie, a może nawet naiwnie, bo kiedy mąż dowiaduje się, że jego żona jest z nim nieszczęśliwa i która nie wie, że jest śmiertelnie chora, pozwala jej odejść. Twierdziłem, że chce, aby przez ostatnie miesiące życia mogła poczuć radość i być z człowiekiem, którego kocha. Pozostali twierdzili, że to egoizm, okrucieństwo i zimne wyrachowanie. Tekst Sandora Marai tak jednoznacznych rozstrzygnięć nie daje. Pozwala widzowi samemu wyciągać wnioski. Każdy z nas trzyma w ręku klucz interpretacyjny, bo znaczenie każdego słowa, które pada ze sceny, tkwi w naszych osobistych historiach. A każde słowo w tym tekście jest ważne, zamierzone i często wieloznaczne.

W życiu równie trudno jest o jednoznaczną interpretację zachowań innych, ich reakcji i decyzji. Są tacy, którzy twierdzą, że każde zachowania, bez względu na to, czy je akceptujemy, czy nie, kryje pozytywną intencję. Inni, że to jedynie instynkt przetrwania, chęć życia. Co było pozytywną intencją decyzji bohaterów Przygody? Czym kierował się bohater, dlaczego dokonał takiego wyboru? Jakie wartości o tym zdecydowały? Czy rzeczywiście kochał swoją żonę? Zresztą żadna z postaci nie kochała ze wzajemnością. W życiu podobnie i dlatego na scenie Polonii brzmiało bardzo prawdziwie!

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

O wakacyjnych refleksjach

Jakoś od lat nie mogę sobie zafundować takich prawdziwych wakacji. Niby mam dwa miesiące, ale zawsze znajdzie się jakiś projekt, w który można się zaangażować właśnie w wolnym czasie. Lipiec tegoroczny to szkolenia dla nauczycieli i dyrektorów. Dobry czas spotkań, rozmów, świetne efekty pracy, znakomity feedback - to prawdziwa nagroda, która bardzo cieszy. W weekend zrobiłem sobie wyjazd do Berlina. Wybrałem dobry hotel, w samym centrum zachodniej części Berlina. Na kolacje chodziłem do pobliskich restauracji i letnich ogródków. Wybierałem kuchnie włoską. Zawsze się sprawdziło. Następnie dwa tygodnie to szkoła. Czas wytchnienia, bo nie odczuwam swojej pracy jako czegoś wyjątkowo uciążliwego. Choć spędzam go w szkole przygotowując organizację nowego roku szkolnego. To jednak nie wakacje, ale zawsze praca, choć na zwolnionych obrotach. Trochę telefonów i wizyty uczniów, z którymi warto rozmawiać, bo lubię to, inspirują, otwierają na pomysły i pozwalają spojrzeć na sprawy z zupełnie innej strony. Dziś była Karolina, wcześniej Ola, a po południu wpadła Marysia, bo zgubiła legitymację. Z Karoliną rozmawiałem dziś niemal trzy godziny i w którymś momencie poprosiłem, aby wymieniła jedną, jedyną rzecz, która podoba jej się w szkole. No i dostałem cenną i miłą informację.

Byli u mnie w miniony piątek rodzice w sprawie przyjęcia dziecka do szkoły. Miałem ogromną satysfakcję po rozmowie. Chcieliby, aby Justyna kontynuowała naukę w liceum Collegium Futurum. Skończyła nasze gimnazjum i dostała się do liceum publicznego. Przekonywałem, że nie można w tej sprawie naciskać, niech córka sama podejmie decyzję. Nawet, gdyby miałoby to być dopiero we wrześniu lub za pół roku. Opowiedziałem o nowych planach i współpracy, którą rozpoczynamy od nowego roku szkolnego z British Institute. Przejmuje on od września naukę języków obcych i będzie odpowiedzialny w Collegium Futurum za edukacje językową. Wprowadzamy od drugiej klasy specjalizację i możliwość wyboru rozszerzonych zajęć z wybranych przez uczniów bloków przedmiotowych. W klasie pierwszej realizuję tzw. minimum programowe, a od drugiej mogą koncentrować się na przedmiotach, które ich interesują, które będą zdawać na maturze i które przydadzą się na studiach. Od września zatrudniam psychologa, który poprowadzi wspólnie wychowawcami zajęcia. Będzie miał dyżur i możliwość indywidualnych rozmów. Dziś, kiedy młodzi ludzie nie potrafią poradzić sobie z sobą, są rozchwiani emocjonalnie, nie są odporni na stres, warto, aby pomógł im w rozpoznawaniu tych stanów specjalista.

No i tak mijają wakacje. W sierpniu, niemal przez cały miesiąc będę szkolił w Warszawie w ramach dużego systemowego projektu 1500 osób w ośmiu grupach. Duże logistycznie przedsięwzięcie, ale firmy odpowiadające za to są naprawdę sprawne. W ubiegłym roku dały sobie radę z 8 grupami po niemal 200 osób każda. Pobyty dla grup były dłuższe niż w tym roku. Po ubiegłorocznym doświadczeniu nie powinno być więc żadnych problemów.

W ten wakacyjny i niewakacyjny czas kupiłem mnóstwo płyt CD i DVD. Słucham i oglądam to wszystko korzystając z tego, że telewizja nadaje niemal same powtórki. Poza kilkoma programami publicystycznymi w TVP 3 i filmami w Kino Polska, nie oglądam prawi nic. Ucieszyła mnie jednak wiadomość, że we wrześniu rusza czwarta część "Czasu honoru". Już nie mogę się doczekać. Szczególnie dziś myślę o bohaterach tego filmu, w 67. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Kiedy mieszkałem w Warszawie przeżywałem ten dzień szczególnie. Widząc z każdym rokiem coraz mniejszą grupę powstańców, setki zniczy i kwiatów w różnych miejscach Warszawy byłem wzruszony. Widziałem, jak prawdziwi Warszawiacy są dumni z tego, że żyją w mieście, którego miało nigdy już nie być. W kamienicy, w której mieszkałem była kwiaciarnia, kwiaty sprzedawał prawdziwy Warszawiak. W dzień przed każdą rocznicą wybuchu Powstania przygotowywał mnóstwo wiązanek, które składał pod tablicami wiszącymi na warszawskich domach i kamienicach. To był dla niego ważny dzień. Lubiłem z nim rozmawiać, bo miał niezwykły dar opowiadania. Wiem, że zaczął chorować, muszę go odwiedzić, jak będę teraz w Warszawie. Kupowałem u niego zawsze kwiaty do domu. Stały długo, tak jak zapewniał. Solidna firma.

niedziela, 12 czerwca 2011

O pewnym koncercie

Dawno nie widziałem takiego koncertu w Opolu. Zachwycił mnie zorganizowany w hołdzie Ewie Demarczyk. Wzruszenie, wspomnienie i nostalgia za dawnymi festiwalowymi wydarzeniami. Pamiętam z dzieciństwa radiowe relacje z Opola, potem transmisje telewizyjne. Liczne bisy, przeboje, które przetrwały do dziś i publiczność, która nie pozwalał artystom tak szybko zejść ze sceny. Konferansjerzy nie potrafili sobie często z tym poradzić. Opolska publiczność była uparta i domagała się swego. Transmisje przeciągały się do późnej nocy, a przy śniadaniu dyskutowano o wrażeniach. Wreszcie wydawano longplay z festiwalowymi przebojami. Oczywiście kupowało się go i słuchało godzinami. Takie są moje dziecięce wspomnienia, gdy świat nie oferował setek kanałów telewizyjnych i nie było internetu. To były lata 60-te ubiegłego wieku!

Wczorajszy koncert to powrót do tamtych czasów. Piękna w formie scenografia, interesujący pomysł na prezentację wielkich utworów Ewy Demarczyk i na dodatek w znakomitej reżyserii Magdaleny Piekorz. Zadbała o wszystko. Marcin Kydryński przywrócił w wiarę w prawdziwą konferansjerkę. Zrobił to nie gorzej niż jego ojciec. Orkiestra poprowadzona przez Krzesimira Dębskiego z pięknymi aranżacjami urzekła mnie. No i śpiewające Panie - prawdziwe piosenkarki i aktorki. Podobały mi się niemal wszystkie. Takich koncertów już nie ma, a ten wczorajszy poświęcony Wielkiej Damie był chyba ostatnim. Kilka minut wcześniej pokazywano komercyjny kicz z tancerzami, efektami i fajerwerkami. To znak czasu. Jakie to szczęście, że nie zrezygnowałem i powróciłem z TVP Kultura, gdzie transmitowano również na żywo uroczystości rozdania nagród na 36. FPFF w Gdyni.

W TVP 1 zobaczyłem wczoraj prawdziwy koncert z gwiazdami. Poprowadzony z klasą, z ogromnym szacunkiem dla widza i wiarą w słuchaczy. Brawo! Szkoda tylko, że zabrakło głównej Bohaterki wieczoru. Mam nadzieję, że oglądała i była równie wzruszona, co ja. Przeżyłem wspaniałe emocje!

sobota, 11 czerwca 2011

0 36. FPFF w Gdyni

Sobotni wieczór przed telewizorem. Zacząłem oglądać w Jedynce koncert z Opola. Długo nie wytrzymałem. Na szczęście przełączyłem na TVP Kultura, a w niej na żywo Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni i relacja z rozdania nagród. Festiwal zmienił swoją formułę dzięki Michałowi Chacińskiemu. To właśnie on został dyrektorem artystycznym festiwalu. Znakomity pomysł, choć jeszcze kilka miesięcy temu czytałem, że decyzja ta jest kontrowersyjna. Dziś wszyscy na scenie chwalili, dziękowali i gratulowali jej artystycznemu dyrektorowi. To właśnie on wybrał filmy, z których każdy pokazuje ogromną klasę i dojrzałość naszego polskiego kina. Elegancka uroczystość, choć skromna. Czuło się, że to wielkie święto branży filmowców. Relacja w niczym nie przypominała oskarowej gali. To po prostu spotkanie ludzi, którzy kochają kino. Srebrne, Platynowe czy Złote lwy nie wzbudzały większych kontrowersji. Nowa energia, nowe nadzieje, znakomite filmy, świetne aktorstwo, oddani producenci, mecenat Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, no i oczywiście patronat Ministerstwa Kultury. Wielkimi nagrodzonymi zostali Tadeusz Konwicki, Roman Polański, Jerzy Skolimowski, a także Jan Komasa, Wojciech Smarzowski, Lech Majewski, Bartosz Konopka, Antoni Krauze... Wiele z tych filmów (Essential Killing, Sala samobójców, Róża, Czarny czwartek, Młyn i Krzyż) jest obecnych w kinach. Warto je WSZYSTKIE obejrzeć. Dziękuję Michałowi Chacińskiemu za tegoroczny festiwal. Niech realizuje swoją misję z ogromną konsekwencją dla dobra polskiej kultury.

niedziela, 22 maja 2011

O potędze teraźniejszości

Kilka lat temu przeczytałem książkę Eckharda Tolle "Potęga teraźniejszości". Przeczytałem jednym tchem. Wielu moich znajomych również. I każdy był pod jej wrażeniem. Książka z obszaru rozwoju duchowego, często przez nas zaniedbywanego, napisana jest językiem, który wciąga, prowokuje do myślenia i pozostawia głęboki ślad. W książce zakochała się sama Oprah Winfrey, która stworzyła na podstawie książki mini kurs i przeprowadziła z jej autorem kilka wywiadów w swoim talk-show. Trafiłem na nie dzięki Facebookowi. Ktoś zamieścił wywiad z talk show George Stroumboulopoulos "The Hour". Wróciłem więc raz jeszcze do lektury. Odkryłem na nowo jej siłę w kreowaniu własnej siły, energii, optymizmu i wiary. Kolejną książkę Tolle przeczytałem po niemiecki, kiedy jeszcze nie była przetłumaczona w Polsce. To "Nowa ziemia", tę też Oprah promuje na swoim portalu. Przesłanie jest proste: naszym największym wrogiem jest nasz umysł, który produkuje myśli mogące nas zabić. Nasze przekonania o świecie, ludziach i zdarzeniach powstały na podstawie naszych doświadczeń i osobistych przeżyć. Ciągłe rozpamiętywanie przeszłości wyzwala w nas zazwyczaj poczucie winy. Natomiast myślenie o przyszłości to ciągły niepokój i strach, ale też ekscytacja i podniecenie. Ale przecież nie mam innego momentu życia jak bieżąca chwila. „Tu i teraz” to nasz jedyny świat, w którym naprawdę żyjemy. To w tym momencie powstają nasze pomysły, podejmujemy decyzje, realizują się nasze pasje. To właśnie teraz dzieje się to wszystko. To swoista medytacja chwili. Przebywanie w niej to niezwykłe uczucie i stan ogromnej energii. Niesamowite uczucie. Próbuję to zrozumieć, próbuję zatrzymać się i doświadczyć potęgi teraźniejszości. Staram się z większą uwagą obserwować moje myśli i to, w jaki sposób determinują moje zachowanie. To takie proste, ale z jakiegoś powodu nie udaje nam się w ten sposób żyć. To naprawdę fascynujące!