czwartek, 30 grudnia 2010

O osobistym kompasie

Trzy książki i trzy różne spojrzenia na tematykę faszyzmu. Trzy różne perspektywy opisane przez Polaka, Niemkę i Austriaka. Wszystkie przedstawiają okropności II wojny światowej. Jedna z nich to żal za utraconym bezpowrotnie dzieciństwem złożone jako ofiara przez młode pokolenie Niemców, które nie poznało świata bez Hitlera i jego propagandy. Druga to opowieść kobiety o niechęci do „wyzwolicieli" - Rosjan, którzy gwałcąc rozliczają za lata swoich wojennych tułaczek i są okazją do zemsty za zło wyrządzone przez Niemców w Rosji i Polsce. Trzecia to spojrzenie oczami Polaka na Niemców - antyfaszystów, którzy wywodząc się z niemieckiej inteligencji próbują przeżyć godnie czas władzy Hitlera.

Każda z tych książek jest niezwykła i pasjonująca, każda z nich opowiada o ostatnich dniach wojny. Każdą z nich przeczytałem niemal jednym tchem i każda wywołuje zamęt, niepokój i irytację. Każda jest lekcją, jak żyć porządnie w czasach, kiedy wszystko wydaje się być Apokalipsą. Każda z tych książek pokazuje również życie bohaterów po wojnie. Wydawałoby się, że czas i kontekst mogą być usprawiedliwieniem dla wielu zachowań. Dziś trzeba rozliczyć się za swoją przeszłość. Przed każdym z nas może pojawić się pytanie, czy inni znajdą powód, aby nam za cokolwiek kiedyś podziękować. Czy wnieśliśmy jakikolwiek wkład w ten świat i życie innych ludzi, czy są cechy charakteru, które inni w nas podziwiają?

Nie jest jeszcze za późno, zawsze można zacząć żyć tak, jak pragnie nasza dusza. Często zdarza się, że podpowiada nam i wręcz krzyczy, a my to ignorujemy i idziemy w inną stronę. Dusza nie czeka. Warto sprawdzić, co jest dla nas najważniejsze i żyć ze spokojnym sumieniem. Lepszej recepty na prawdziwe życie nie ma. Życie to bezustanne podejmowanie decyzji. One zależeć będą od naszego wewnętrznego kompasu. Jego jakość to wynik naszej samoświadomości, sumienia, wyobraźni i woli podjęcia trudu stawania się lepszym.

Moje lektury:
Kobieta w Berlinie. Zapiski z 1945 Roku (autor anonimowy)
Janusz Wiśniewski, Bikini
Hans - Georg Berh, Prawie dzieciństwo

niedziela, 7 listopada 2010

O historii zapomnianej pieśniarki

Najpierw zobaczyłem książkę w księgarni. Moją uwagę zwróciła okładka z twarzą pięknej kobiety. Potem w ulubionym programie TVP Kultura trafiłem na dyskusję o niej. Jednoznacznie jej wydanie okrzyknięto wydarzeniem. Wreszcie na stacji benzynowej przeczytałem na pierwszej stronie kolorowego pisma zdanie: „Nie oskarżajcie go! To kłamstwa”. Wezwanie pochodziło w wywiadu z Haliną Szpilman – wdową po Władysławie Szpilmanie, bohaterze filmu Polańskiego „Pianista”. To była reakcja na książkę, którą widziałem kilka dni wcześniej w księgarni. Potraktowałem to jako znak, zachętę do lektury i kupna.

Wiele lat temu, jeszcze przed premierą filmu Polańskiego, przeczytałem wspomnienia Szpilmana - jednym tchem, a potem długo jeszcze nie mogłem otrząsnąć się z emocji. Dodatkowo wzmocnionych historią Wiliama Hosenfelda – Niemca, który pomógł Szpilmanowi. I raptem sensacja. Szpilman w książce Agaty Tuszyńskiej „Oskarżona: Wiera Gran” zostaje oskarżony o współpracę z Niemcami. Oskarża oskarżona. Zacząłem lekturę i nie mogłem przerwać. Wciągnęła mnie niesamowita historia przedwojennej pieśniarki. Dobrowolnie wróciła do warszawskiego getta. Zaczęła śpiewać w tamtejszych kawiarniach. Akompaniował jej Władysław Szpilman. Wydostała się z getta, przeżyła wojnę - podobnie jak Szpilman. Podobne historie. Podobne to pewnego momentu.... Autorka biografii Wiery Gran chcąc poznać prawdę spotyka się z nią na początku XXI wieku w Paryżu. Poszukuje świadków i dokumentów. Rozmawia m.in. z Markiem Edelmanem, Stefanią Grodzieńską, Jerzym Giedroyciem, Marcelem Reich-Ranickim. Wyłania się niezwykła historia, historia niejednoznaczna i pełna niedomówień. Tuż przed wojną Wiera zarabia jako tancerka dziennie 5 złotych. (Nie)szczęśliwy przypadek sprawia, że rezygnuje z zawodu tancerki, zaczyna śpiewać i odnosi wielki sukces. Od tej pory błyskawicznie zaczyna się rozwijać jej kariera. Za występ dostaje 500 zł, a za rolę filmową honorarium wynosi kilkanaście tysięcy. W tym czasie robotnik zarabia ok. 10 zł miesięcznie. Koncertuje, daje recitale, występuje w filmach i reklamach. Z dnia na dzień staje się sławna, bogata i uwielbiana przez publiczność. Amerykański sen staje się faktem. Kiedy wybucha wojna, ma dwadzieścia dwa lata. To dopiero początek jej wielkiej kariery, ma urodę, talent, wspaniały głos, piękny apartament na rogu Kruczej i Hożej, dom pod Warszawą, drogie futra, biżuterię, podpisane kontrakty na występy w Paryżu i... raptem 1 września 1939 roku kończy wszystko. Wiera cały czas wierzy, że za chwilę minie koszmar, że to tylko zły sen. Nie zdaje sobie nawet sprawy, że to początek najtrudniejszych i najbardziej ponurych chwil w jej życiu. Nic już nie jest tak ważne jak to, aby przetrwać, przeżyć i zacząć normalnie żyć, śpiewać, koncertować...

Historia opowiedziana przez Agatę Tuszyńską wciąga. Znakomicie skomponowana. Nie ma zbędnych słów. Każde zdanie ma znaczenie i swoją funkcję. Poznaję nieznane życie getta, okupacyjną Warszawę i jej powojenną historię – subiektywną, widzianą oczami przedwojennej gwiazdy. W jej opowieści pojawiają się postacie znanych osób: Zelwerowicz, Jurandot, Sempoliński, Dymsza, Ordonówna, Korczak, Andrycz, Fogg, Tuwim, Kisiel, a także znane do dziś miejsca, warszawskie kawiarnie, teatry i kabarety. Dowiaduję się zupełnie nieznanych faktów, ale też czegoś więcej. Bo to historia kobiety, która miała wszystko i straciła wszystko. Po wojnie na nowo uczyła się żyć. To historia kobiety, która na starość staje się niewolnikiem własnych chorób, wspomnień i obsesji. W młodości znana, podziwiana i bogata. Na starość zapomniana i samotna. Przeraźliwie samotna, pełna żalu, goryczy i strachu. Mądrość tej książki to mądrość kobiety, która mówi o swoim życiu u jego kresu. Myślę o niej i uczę się wiele z tej niezwykłej historii. Poznaję, co jest ważne w życiu, co się ostatecznie liczy, o co należy zadbać, a czym nie zajmować się w ogóle. Nie żyje już Szpilman, kilka lat temu zmarła Gran. Dziś Szpilmana broni jego żona, Wiery nikt. Ona sama jest w rozmowie z Agatą Tuszyńską swoim adwokatem. Są też zebrane przez biografkę archiwalne dokumenty, relacje, zeznania sądowe i wspomnienia. To traktat o wyborach, ich moralnych konsekwencjach oraz cenie, którą trzeba zapłacić za ocalenie. W kontekście tej historii kolaborant, zdrajca czy agent nie znaczy to samo. Dopiero teraz pojęcia te nabierają istotnej różnicy.

poniedziałek, 25 października 2010

O subiektywności

Zakończył się Konkurs Chopinowski. Jego drugi etap oglądałem niemal w całości, bo przypadł na weekend. Całe dnie przesiedziałem więc przed telewizorem i w ogromnym skupieniu słuchałem uczestników zakwalifikowanych do kolejnego etapu. Dziennie było ich ośmiu. Miałem więc okazję porównać wykonania mazurków, polonezów i ballad. Słuchałem z uwagą komentarzy ekspertów i uczyłem się, jak słuchać i oceniać poszczególne wykonania, a także, jak ważne jest tempo i rytm w poszczególnych formach, indywidualność artysty i wybór fortepianu. Wykonawcy to niezwykle sprawni technicznie pianiści, ale jak twierdzili eksperci bardzo różnie rozumiejący i grający muzykę Chopina. Dla mnie różnice te były z początku niesłyszalne. Nie potrafiłem wyczuć tych subtelności interpretacyjnych, kiedy grają naprawdę wybitni młodzi (czasami bardzo młodzi) pianiści. Miałem więc okazję posłuchać wykonawców, którzy zdaniem ekspertów w ogóle nie czują Chopina, jak i tych, którzy nie potrafią odnaleźć w interpretacji własnej osobowości, a także tych, których interpretacje dalekie są od romantycznych oryginałów i przypominają Rachmaninowa. Byli też pewni kandydaci na laureatów. Dowiedziałem się, że wiele mazurków zagranych było jak walce, że rytm ich się gubił, że w lewej ręce nie było właściwych akcentów, a w prawej brak pięknej melodii. Albo też inaczej, że niewłaściwe było rubato lub brakowało kantyleny, czy zachwiana została harmonia. Stawałem się w ten sposób bardziej uważny i wrażliwy na interpretacyjne propozycje. Zaczynałem mieć swoich faworytów, a kilku z nich znalazłem na liście laureatów. Niepostrzeżenie zacząłem ulegać sugestiom ekspertów i jednocześnie zastanawiałem się, skąd wiadomo, że interpretacja bliska jest oryginałowi? Czy zapis nutowy kompozytora jest jednoznaczny, czy jest miejsce dla propozycji samego wykonawcy? Czy nie wystarczy kryterium mojej subiektywnej oceny? Kiedy słucham Lang Langa czuję pozytywne emocje. Podobnie jest w przypadku Piotra Anderszewskiego. Nigdy nie poruszył mnie Dang Thai Son, ani Kevin Kenner. Kiedy zaczynam się zanurzać w świat melodii i tracę kontakt z rzeczywistością - to dla mnie sygnał, że wykonawca połączył się z niewidzialną siłą i nastąpił kontakt z Absolutem. Takie momenty zdarzają mi się, kiedy słucham Netrebko, Villazona, czy Grigolo, gdy oglądam obrazy Malczewskiego i Friedricha. Kiedy przysłuchiwałem się uczestnikom konkursu, to przypomniały mi się szkice muzyczne Iwaszkiewicza. W jednym z nich pisze o tym, jak usłyszany mazurek przywołał w nim wspomnienia z dzieciństwa. Nieważne było, że utwór wykonywany był na starym fortepianie, a wykonawca jego nie był zawodowym pianistą. Istotne było to, że muzyka sprawiła, że mógł wrócić do czasów, kiedy żyła jego matka, do chwil dziecięcej beztroski. Iwaszkiewicz pisze, jak idąc z żoną małą uliczką szwajcarskiego miasteczka usłyszał z okien jednego z domów Mazurka gis-moll z opusu 33. Zatrzymał się przez chwilę i tak opisuje ten moment:

Wtedy zasłona gór, lasów i szwajcarskich domków uniosła się w górę, jak dekoracja w teatrze – i ukazał mi się inny pejzaż i dom inny, i ta chwila, kiedy Chopin przyszedł do mnie po raz pierwszy. Ileż razy od tamtych czasów słyszałem tę muzykę i nawet tegoż mazurka. A jednak właśnie tamta chwila połączyła się z obecną, jak gdyby nie było pomiędzy nimi lat, gór, wieczorów, koncertów, jakby nie było miłości... i śmierci.

Kiedy słucham muzyki i wywołuje we mnie ona uczucie wzruszenia, refleksji, zachwytu, czy też tęsknoty, to dla mnie znak, że muzyka, wykonawca i jego interpretacja tworzą jedność a ja jestem jej częścią. Chętnie przywołuję w takich sytuacjach słowa Iwaszkiewicza, który pisząc o Barkaroli Chopina twierdzi, że niektóre dzieła sztuki czynią wrażenie wielkości tym, że zamykają w sobie coś niewiadomego i bliżej określić się niedającego, co działa na człowieka w sposób wyzwalający, komunikując go z innym światem, o którego istnieniu nic byśmy nie wiedzieli, gdyby właśnie pewne utwory pewnych artystów nie stawały się takimi objawieniami. Dla mnie rolą muzyki, literatury, malarstwa jest sprawić, aby osobisty element, który wprzęga do swojego dzieła artysta przeniknął nas uczuciem prawdziwego wzruszenia. Czy muzyka – zastanawia się Iwaszkiewicz – to wyraz tęsknoty do raju, z którego nas wygnano, czy do niemożliwych urzeczywistnień, czy do poczucia wspólnoty i jedności z ludźmi, czy z Bogiem? Kiedy zatracam się w muzyce w taki sposób, że wywołuje ona we mnie stan byciu wyłącznie tu i teraz i kiedy odczuwam całkowitą jedność ze światem, wiem, że słucham wyjątkowego wykonania. Nie chcę wówczas analizować utworu. Bo - jak mówi Iwaszkiewicz – muzykologia nasza raczej zdąża całkowicie w kierunku innym, w kierunku stworzenia fizjologii muzyki. Takie podejście pozbawia mnie subiektywnego odbioru dzieła - mojego odbioru, w całości indywidualnego, w którym mogę stworzyć swój własny świat uczyć, emocji i obrazów. Uzmysłowiłem sobie, że słuchając ekspertów w telewizyjnym studiu Konkursu Chopinowskiego z jednej strony zaczynam ulegać takiemu anatomicznemu podejściu do analizy dzieła artystycznego i tym samym odbieram sobie prawo do indywidualnego odbioru. Z drugiej zachwycałem się i podziwiałem umiejętność takiej szczegółowej analizy interpretacji, która wybiegała poza moje intelektualne wrażenia. Chciałbym móc i jedno i drugie, choć w salach koncertowych publiczność to przecież nie jedynie eksperci i muzykolodzy, ale ludzie oczekujący prawdziwych emocji, kochający muzykę, konkretnych wykonawców, orkiestry dyrygentów i kompozytorów.

poniedziałek, 20 września 2010

O warszawskich kawiarniach i księgarniach

To czego brakuje mi od momentu przeprowadzenie się do Słupska, to dobrych kawiarni i małych księgarni w okolicy mojej pracy...

Moje pierwsze biuro w Warszawie, w którym ponad 11 lat temu zacząłem pracować, mieściło się na Starym Mieście, przy ulicy Podwale. Stamtąd miałem blisko do Rynku, Nowego Miasta, na Mariensztat, czy też Krakowskie Przedmieście i urokliwą ulicę Bednarską. Między godziną 13 a 14-tą robiłem sobie przerwę na obiad, potem szedłem na filiżankę kawy do kawiarni Bliklego, która mieściła się przy Miodowej. Następnie zachodziłem do księgarni. To był rytuał, który powtarzał się niemal codziennie. Przerwę kończyłem zawsze wizytą w księgarni. Kiedy dwa lata później zacząłem pracować w Alejach Ujazdowskich, tuż przy Placu Trzech Krzyży, starałem się kontynuować mój zwyczaj. Nie było to trudne. W okolicy było kilka małych księgarni, a niedaleko mojej pracy mieściła się modna wówczas kawiarnia "Modulor", w której oprócz kawy można było zjeść świetne śniadanie lub lunch, no i spotkać się ze znajomymi. Polubiłem to miejsce. Dziś nie ma już tej kawiarni. Jest natomiast po przeciwnej stronie - na rogu Brackiej i Żurawiej w części księgarni. To "Coffeeheaven". Po wypiciu espresso przechodziłem do księgarni obok lub odwiedzałem tę przy Wiejskiej. Chętnie też zachodziłem do księgarni przy Hożej. Od tamtego czasu wytworzył się u mnie nawyk wypijana koło południa filiżanki espresso i odwiedzania księgarni. W okolicy mojej pracy miałem ich wiele. Polubiłem je. Zastanawiam się, jak sobie radzą wobec ogromnej konkurencji i nie poddają się dużym sieciowym księgarniom. Myślę, że odkryłem tę tajemnicę i wiem już, jak to robią. W tych małych księgarniach spotkać można wyjątkowych ludzi, miłośników książek, cudowny klimat, intymność i duży spokój. Wchodząc do nich czuję, jakbym wkraczał w przestrzeń sacrum. Cisza, skupienie, zapach książek, czasami dyskretna muzyka. Nic nie zastąpi mi tych mały księgarni. Tam na zadane pytanie nie czeka się, aż obsługa odnajdzie książkę w komputerze. Wystarczy podać tytuł lub autora i już wiadomo, czy książka jest. Nie zdążysz się nawet obejrzeć, a księgarz podaje Tobie poszukiwany tytuł, poleci dyskretnie nowość, doniesie o planach i zapowiedziach wydawniczych. Ani "Empik" przy Nowym Świecie, czy Marszałkowskiej, ani wielkie księgarnie w centrach handlowych, ani "Traffic" przy Brackiej, nie zastąpią tym małych księgarni, w których pracują ludzie wiedzący, na czym polega ich praca, lubią ją, lubią książki i wiedzą o nich wszystko. Moje ostatnie miejsce pracy było na Powiślu. Tuż obok mieściła się kawiarnia "Czuły barbarzyńca", która jednocześnie była księgarnią. A może księgarnia, w której mieściła się kawiarnia? Nieważne. Mogłem więc łączyć jedno z drugim - pić kawę, przeglądać książki, umawiać się na spotkania i pracować na komputerze. Zdarzało się, że przychodziłem tam poczytać. Idealny sposób na spędzenie przerwy obiadowej.

Dziś brakuje mi tego codziennego rytuału. Kiedy odwiedzam biuro w Warszawie, przy Nowym Świecie, w którym mieściła się redakcja "Edukacji i Dialogu", udaję się do mieszczącej tuż obok księgarni. Jest niewielka, ale zaglądam tam za każdym razem, kiedy tylko jestem w pobliżu. Cieszę się, że spotykam tym samych księgarzy i mogę przejrzeć nowości oraz kupić coś do czytania, czego zupełnie nie planowałem. Z zakupionymi książkami idę najczęściej na róg Nowego Światu i Ordynackiej do "Starbucksa" lub do "W biegu cafe", tuż przy księgarni i tam przy filiżance kawy przeglądam swoje książkowe zakupy.

Tęsknię do tych spacerów po Mariensztacie, Bednarskiej, Starym Mieście, Parku Ujazdowskim. Wspominam momenty, kiedy wpadałem na filiżankę kawy do mieszczących się w okolicy kawiarni i przeglądałem nowości w pobliskich księgarniach. Nie zawsze coś kupowałem, starałem się to robić dopiero wówczas, kiedy byłem pewien, że chcę to naprawdę przeczytać.

Brakuje mi dziś tego w Słupsku, ale myślę sobie, że to okazja, aby stworzyć w okolicy mojej pracy właśnie taką kawiarnio-księgarnię w jednym... A może nie warto? Może zachować sobie w pamięci ten specyficzny czas przerw spędzanych w tamtym warszawskim okresie? Zacznę w Słupsku tworzyć nowy rytuał. Tuż obok jest rzeka, piękne planty, niedaleko biblioteka z czytelnią i stylowa herbaciarnia, w której podają obok przeróżnych gatunków herbat również znakomite espersso. Może czas odkrywać uroki miasta, który ma przecież swoją piękną historię, duszę i wyjątkową atmosferę? To jest czas „tu i teraz”. To tym czasem warto teraz żyć. Czasem, w którym toczy się moje realne życie, gdzie mam fantastyczną pracę, gdzie spotykam wyjątkowych ludzi, gdzie realizuję swoją pasję. Warto z tego skorzystać równie intensywnie, jak czyniłem to w Warszawie i wreszcie docenić to, co mam tutaj.
------------------------
* Mam nadzieję, że małe księgarnie nie podzielą losu księgarni z filmu „Masz wiadomość”. Właścicielka małej księgarni na Manhattanie grana przez Meg Ryan musiała swoją zamknąć. Tuż za rogiem otwarto bowiem wielką mieszczącą się na kilku piętrach. To nic, że mała istniała w tym miejscu niemal od zawsze, a jej właścicielka znała się na książkach jak mało kto. Zwyciężyła ekonomia. Mała księgarnia nie wytrzymała konkurencji cenowej z sieciowym gigantem.

środa, 1 września 2010

O preludiach Chopina

Lubię moje podróże na trasie Słupsk - Człuchów - Słupsk. Część prowadzi główną drogą w kierunku Poznania, następnie skręcam na Bydgoszcz. Całość to prawie 130 kilometrów. W pewnym momencie skręcam z głównego traktu i wybieram trasę rzadziej uczęszczaną i do tego jeszcze bardzo urokliwą. Tak było również dziś. Na całej 60-cio kilometrowej trasie prowadzącej przez piękne lasy minęły mnie zaledwie dwa lub trzy samochody. Drzewa powoli zapowiadają jesień. Zieleń staje się coraz ciemniejsza, a liście nabierają brązowych kolorów. Droga miejscami jest wąska i nierówna. Swoją świetność przeżywała zapewne w latach 60-tych. Jednak większość trasy jest już wyremontowana i jedzie się jak po przysłowiowym maśle. Dla mnie podróż samochodem to czas na słuchanie muzyki, rozmyślanie o planach i tworzenie nowych pomysłów. Nic mnie nie rozprasza, to chwile całkowicie dla mnie. Nie mogę przecież nic innego w tym momencie robić. Chcę przeżywać tę drogę tu i teraz. Chcę odczuć potęgę teraźniejszości, jej siłę i potencjał, jaki niesie ze sobą bycie obecnym w konkretnej chwili. Nie ma w tym momencie ani przeszłości, ani przyszłości. Staję się bardziej uważny na to, co mnie otacza, na pojawiające się myśli, na muzykę, której słucham. Jest tylko dany moment. Staram się więc wykorzystać te 1,5 godziny na rzeczy pożyteczne i spędzić czas świadomie. Dziś w samochodzie cały czas słuchałem 24 Preludiów z op. 28 raz w wykonaniu Rafała Blechacza, raz Kevina Kennera (w 1990 roku otrzymał II nagrodę na Festiwalu Chopinowskim. Pierwszej nagrody wówczas nie przyznano). Zdarzało się tak, że kilkakrotnie po wysłuchaniu jednej interpretacji przełączałem się natychmiast na preludium w wykonaniu drugiego pianisty. Próbowałem w ten sposób znaleźć różnice, te subtelności, które sprawiają, że przedkładam jedno wykonanie nad drugie. Zdecydowanie bardziej odpowiadają mi w wykonaniu Blechacza. Były bardziej subtelne, liryczne, pięknie modulowane, łagodniejsze. Dla mnie preludia z opusu 28 są jak zbiór poetycki, to miniaturki literackie, każda z nich stanowi oddzielny opis. Każde z preludiów to jedno piękne zdanie. Wiele z nich jest bardzo znanych (e-moll, A-dur, Fis-dur czy As-dur), często można je słyszeć w radiu lub telewizji, a szczególnie ostatnio z okazji Roku Chopina. Słucham preludiów na wiele sposobów. Raz odbieram wszystkie 24 jako jeden piękny obraz składający się z wielu barwnych elementów, innym razem słucham każdego oddzielnie. Wszystkie tworzą cudowną całość. Zbiór zaczyna się bardzo krótką frazą prowokującą i motywującą do słuchania, zaś kończy długiem zdaniem wyróżniającym się spośród pozostałych swoim pełnym niepokoju nastrojem stanowiącym swoistą ramę kompozycyjną. Między nimi przepiękne różnorodne w tempie, barwie i natężeniu frazy. Powstaje w ten sposób obraz wielobarwnych plam o różnej intensywności. Można słuchać preludiów jako absolutną całość - jeden po drugim, nie zastanawiać się, gdzie się kończy, a gdzie każde z nich zaczyna. Wówczas słucham tak, jakbym patrzył na obraz. Skupiam się na moich emocjach. Można też słuchać każdego z nich osobno, delektować się pięknem pojedynczej miniatury i smakować wsłuchując się w każdą nutę. Lubię ten analityczny sposób słuchania. Podchodzę do tego wówczas bardziej intelektualnie. Wsłuchuję się w pojedyncze dźwięki, szukam między nimi przerw, zachwycam się potoczystym stylem, śledzę budowę tego muzycznego zdania. Każde preludium to szlachetny kamień, to perła różniąca się od pozostałych wielkością i zabarwieniem. Każde jest klejnotem samym w sobie i każdy z osobna wzbudza zachwyt.

wtorek, 17 sierpnia 2010

O przekonaniach

Ostatnie powodzie, huragany, trąby powietrzne, ulewy, gradobicia i do tego jeszcze pożary, sprawiły, że tysiące osób pozbawionych zostało dorobku swojego życia. Kiedy słuchałem relacji ludzi, którzy doświadczyli skutków huraganu Katrina, z podziwem obserwowałem postawy tamtejszych mieszkańców. Dziękowali Bogu, że ocaleli i z ogromną ufnością patrzyli w przyszłość. Wierzą w rząd, który ich nie opuści i jego pomoc. Kiedy obserwuję relacje z miejsc polskich kataklizmów dostrzegam dwie postawy. Nie potrafię powiedzieć, która dominuje. Widzę, jak jedni się załamują i nie dostrzegają żadnej nadziei. I trudno jest się temu dziwić. Inni natomiast podwijają rękawy i zabierają się do pracy. Nie czekają, ale zastanawiają się, co w tej dramatycznej sytuacji można zrobić i od czego zacząć. Jednych sytuacja paraliżuje, drudzy oświadczają, że los oszczędził ich samych, więc mają przed sobą widocznie coś do zrobienia. Traktują tę sytuację jako dar drugiego życia. Dwa przekonania i dwie motywacje. Jedno wspiera w działaniu, myśleniu i podejmowaniu decyzji. Drugie paraliżuje i zabija chęć życia. Jedni dostrzegają paradoksalnie w tej sytuacji szansę na zmianę, odbudowę swojego mienia twierdząc, że mają umiejętności, wiedzę i najważniejsze - nadzieję. Coś, czego nie da się im odebrać i czego nie odbierze najgorszy nawet kataklizm. Świat materialny może w każdej chwili zostać zmieciony z powierzchni i wówczas nasza postawa może zostać wystawiona na ogromną próbę. Właśnie takich prób doświadcza w ostatnim czasie wiele osób. Jak przygotować się do zderzenie z nieprzewidywalną przyszłością, niezdefiniowanymi problemami, nieznanymi sytuacjami? Jak wykształcić w sobie postawę, która w obliczu nowych wyzwań pozwoli nam dalej skutecznie działać? Jak i gdzie się tego nauczyć?
Od kilku dni TVP i radiowa Trójka organizują koncerty i zbiórki pieniędzy dla poszkodowanych. Ważne jest, że w takich sytuacjach ludzie mogą odczuwać solidarność, czuć, że nie są sami. Otrzymują nie tyle wsparcie finansowe, ale przede wszystkim duchowe. Wiara, że są przy nas ludzie, którzy chcą nam pomóc, buduje w nas siłę i przekonanie, że największą wartością jest obecność innych, życzliwych nam ludzi. Oni nie pozwolą, abyśmy zostali wobec tragedii samotni.

Mnie osobiście te działania solidaryzujące się z poszkodowanymi bardzo pozytywnie nastawiają do ludzi w ogóle. Widzę jeszcze większy sens w budowaniu właściwych relacji i wzajemnego zaufania.

poniedziałek, 26 lipca 2010

O podróżach

Moje podróże są ekologiczne. Nie zaśmiecam, nie spalam benzyny, nie robię tłoku na autostradach. To trochę z konieczności. Wakacje tegoroczne nie pozwalają na realną podróż. Więc jako namiastkę potraktowałem "Podróże do Włoch" Jarosława Iwaszkiewicza. Książka zadedykowana Pawłowi Hertzowi jest podróżą filozoficzną, pełną refleksji na temat Sycylii, Rzymu, Wenecji, czy wreszcie Toskanii. W ten sposób spotykam ciekawych ludzi żyjących w latach 30-tych ubiegłego wieku, ale też zwiedzam zabytki, podziwiam malarstwo Carpaccio i Giorgione. No i uczę się wiele od znawcy i konesera sztuki. Poznaję też Włochy powojenne. Przy okazji dowiaduję się o Szymanowskim i jego fascynacjach literackich. Spotykam słynnego angielskiego poetę, którym zachwyca się autor "Podróży" - Osberta Sitwella. Pogoda idealna na taką właśnie wakacyjną lekturę. Jest wielki pożytek z takich wewnętrznych podróży. Jestem lepiej przygotowany do wyprawy w realnej przestrzeni. Robię plany i mam nadzieję, że dotrzymam sobie danego słowa.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

O historii pewnej szkoły

Uczestniczyłem w obchodach 20-lecia szkoły, którą zakładałem wspólnie z Marią Baczyńską i Adamem Marciniakiem. Żałuję, że nie wspomniano o pierwszym prezesie Koła STO w Człuchowie. Był nim Adam Marciniak. Próbując na nowo odtworzyć historię warto o tym pamiętać. Takie uroczystości mogą być doskonałym pretekstem, aby zacząć porządkować wiedzę o historii szkoły niepublicznej w Człuchowie. Pamięć bywa zawodna, czas płynie, a ludzie odchodzą. Adam Marciniak do dziś pełni funkcję wójta Gminy Człuchów. Wówczas był pierwszym wybranym w demokratycznych wyborach. Społeczeństwo ufa mu już od 20 lat! To zdarza się niezwykle rzadko. Burmistrzów miasto miało już wielu, starosta też jest już kolejnym. Wójt Marciniak nadal cieszy się uznaniem, autorytetem i szacunkiem mieszkańców swojej gminy. Podczas jubileuszowych uroczystości nie rzucał się w oczy, mimo wielkiej postury. Do dziś pozostał skromnym człowiekiem, choć na pewno świadomy swoich sukcesów.

Kiedy odchodziłem ze szkoły miała ona już swoją historię. Opuszczał ją już kolejny rocznik absolwentów, był budynek. Funkcjonowały jasne zasady finansowania oświaty niepublicznej. Warto pamiętać, że bez pionierów nie można byłoby mówić ani o 20 latach działania koła STO, ani o szkole. Absolwentów, których w miniony piątek żegnaliśmy wówczas jeszcze nie było na świecie. Nie mogą więc znać historii tworzenia się w wolnej Polsce szkół niepublicznych.

Wyznaczyć szlak, wskazać nowy kierunek, sprawić, by inni nam zaufali i chcieli wyruszyć w tę nieznaną drogę – nie było ani proste na początku lat 90-tych, ani takie oczywiste. Wówczas naprawdę przełamywaliśmy monopol państwa na edukację. Stworzyliśmy drugą w województwie szkołę niepubliczną. Niewielu w to wierzyło, wielu natomiast z przekąsem próbowało dyskredytować nasze pionierskie działania. Dziś, kiedy ścieżka jest utarta, kiedy wiadomy jest kierunek, kiedy finansowanie jest nie tylko zagwarantowane, ale odbywa się na równych ze szkołami samorządowymi zasadach jest łatwiej, choć nadal wymaga ogromnej energii i zaangażowania. Na pewno prościej jest tworzyć szkołę, która ma już wypracowaną markę, jasną koncepcję, misję i swoją wizję. Cieszę się, że nasza pionierska praca nie została zmarnowana, że szkoła nadal się rozwija i staje się coraz piękniejsza. Dziś jednak powinienem podziękować przede wszystkim dwóm osobom, jest ich dużo więcej, ale na samym początku to oni dodawali mi wiary, motywowali do działania i sprawiali, że w chwilach zwątpienia nie poddawałem się. Marii Baczyńskiej i Adamowi Marciniakowi – to im chciałbym dziś wyraźnie podziękować. Sam niewiele bym zdziałał. Chciałbym, aby o tym wiedzieli.

czwartek, 3 czerwca 2010

O niespełnionej miłości

W lutym zamówiłem bilety na Traviatę w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Były dopiero na maj. Czekałem i warto było. Choć nie wystąpiła Aleksandra Kurzak, to i tak się opłacało. Nie wiem, jak to się stało, że przegapiłem sprzedaż biletów na premierę. Staram się pilnować terminów. Tak więc czekałem kilka miesięcy i wreszcie mogłem nie tylko posłuchać jednej z moich ulubionych oper Verdiego, ale też zobaczyć jej inscenizację. Na każdą w wykonaniu Trelińskiego czekam z niecierpliwością. La Boheme, Don Giovanni, Madame Butterflay, Oniegin, Król Roger, Oniegin, Dama Pikowa, a ostatnio Borys Godunow i wreszcie La Traviata. Najbardziej zapamiętałem La Boheme, Króla Rogera z pięknymi chórami i teraz Traviatę. Zawsze czułem się na spektaklach Trelińskiego jak w kinie, miałem wrażenie, że oglądam szerokoformatowy film. W Traviacie utwierdził mnie reżyser w tym przekonaniu. Podziwiałem rozwiązanie przechodzenia scen i zmieniające się kadry jak na taśmie filmowej. Robiło wrażenie. Wprowadzało dodatkową dynamikę. Autorem scenografii jest niezastąpiony Boris Kudlicka. Stanowią z Trelińskim znakomity duet artystyczny.

Natomiast długo nie mogłem przekonać się do głosu Joanny Woś. Zachwycała swoją aktorską grą. Uwodziła, kusiła, przeżywała dramat rozstania i chorobę w sposób idealny. Ale w uszach miałem jeszcze cały czas głos w roli Violetty Anny Netrebko. Dlatego śpiew Joanny Woś wydawał mi się zbyt słaby. Jednak z czasem zacząłem ulegać jej lirycznej interpretacji, z każdą minutą czułem, że porywa mnie jej śpiew. Niestety, Pavlo Tolstoy w roli Alfreda nie przekonał mnie. Trudno! Spektakl udany, choć reżyser w drugim akcie pierwszą scenę przedstawił w klasycznej formie. Na scenie samotny Alfredo. Dodał mu tylko inne rekwizyty. Bohater grał w golfa. Inscenizacja, w której główne role grali Netrebko i Rolando Villazon pokazała prawdziwą miłość bohaterów. Reżyser tamtego przedstawienia zdecydował się na to, aby w scenie, w której bohater jest sam pokazać miłość bohaterów i pozwolił, by odbywała się w sypialni, w której kochankowie ze sobą flirtują i nawzajem się uwodzą. Uwiarygodnił więc ich szaloną miłość. Niemniej pozostaję pod ogromnym wrażeniem znakomitego widowiska i rozwiązań formalnych zaproponowanych przez Trelińskiego. Do tego znakomite kostiumy Gosi Baczyńskiej i Tomasza Ossolińskiego i świetna choreografia Tomasza Wygody. Czekam na kolejną premierę duetu Treliński – Kudlicka

wtorek, 11 maja 2010

O dyscyplinie, talentach, rytuale i pasji

Obejrzałem ostatnio kilka znakomitych występów młodych tancerzy – amatorów, którzy nie kończyli żadnych szkół baletowych, ani tanecznych kursów. Tancerzy, którzy rozwinęli swoje umiejętności do niebywałych możliwości. Tańczą i opowiadają o swojej pasji w taki sposób, że zarażają swoim entuzjazmem i szczęściem wszystkich, którzy ich podziwiają. Z zachwytem słucham, kiedy jeden z tancerzy mówi o tym, jak tańcząc zapomina o zewnętrznym świecie. Nie istnieje dla niego nic oprócz czucia własnego ciała i muzyki, która wyzwala w nim ten niezwykły ruch. Choć często okupione to jest ciężką pracę i potem. Oni jednak tego nie czują. Patrzę na tych młodych ludzi i zastanawiam się, czy kiedykolwiek byłem zaangażowany w sposób, w którym nie czuję ani czasu, ani miejsca. Psychologia nazywa to "przepływem", "uskrzydleniem". Dla mnie to stan, kiedy powstają wyjątkowe dzieła i nie jesteśmy w stanie powiedzieć, skąd płynie ta energia. Każde oderwanie mnie od czynności, którą się zajmuję w tym "uskrzydleniu", powoduje złość i irytację. Chcę jak najszybciej wrócić do pracy, lektury, pisania. Po prostu do tego, co przerwałem. Czynność pochłania mnie całkowicie. Wówczas powstają najciekawsze pomysły, spisuję je wszystkie, próbuję je opisać, nadać konkretny wymiar. Jednak takie momenty nie przychodzą często. Dlatego też zazdroszczę tym, którzy są w stanie wyzwolić w sobie tę siłę niemal na żądanie. W latach 90-tych czytałem książkę „Przepływ. Psychologia optymalnego doświadczenia.” Jej autor - Mihály Csíkszentmihályi – amerykański psycholog węgierskiego pochodzenia powiada, że przysłowiowy pot zalewa nam oczy także, gdy uprawiamy sporty, wspinamy się, tańczymy. Praca z sercem – twierdzi - daje poczucie lekkości. Jeśli pojawia się wysiłek – czujemy, że jest sensowny i doświadczamy z tego powodu wyjątkowego uczucia. To dar, który naprawdę warto odkryć i kultywować. Czasami obserwuję uczniów, jak pochłonięci są pracą i nie słyszą, jak się do nich mówi. Nie reagują na moje uwagi. Zastanawiam się, czy jest możliwość, aby odkryć tę umiejętność i możliwość zaangażowania się w swoją pracę. To na pewno też kwestia pasji, którą trzeba odkryć i ją rozwijać. Kto może w tym pomóc? Jak ją wyzwolić?

Kiedyś przeczytałem na blogu Wandy Loskot o rytuale, który warto stworzyć w swoim codziennym planie dnia. Zrozumiałem wówczas różnicę miedzy dyscypliną, która męczy i nie przynosi efektów, a dyscypliną “skuteczną”. Rządzą nami nawyki, a dyscyplina – twierdzi Wanda Loskot - może być tylko trampoliną, która pozwala wystartować. Nawyki zaś buduje się poprzez stopniowe wprowadzanie ważnych dla siebie rytuałów. Oto jej “recepta” na budowanie rytuałów: „zbuduj poranny rytuał na bazie najważniejszych celów; koniecznie uwzględniaj odnowę w każdym nowym rytuale; na początek tylko jeden rytuał miesięcznie.”

Puść talenty w ruch i żyj z pasją
– to z kolei zaproszenie na spotkanie, które znalazłem ostatnie w internecie. Mogłoby być znakomitym mottem każdego. Kiedy obserwuję, z jaką konsekwencją Marcin Polak rozwija stronę portalu Edunews.pl, to jestem przekonany, że oprócz pomysłu najpierw była dyscyplina, później rytuał, który sprawiał, że codziennie znajdowałem na tej stronie ważny materiał dotyczący nowoczesnej edukacji. Rozwój portalu jest dziś wynikiem jego pasji, która pozwoliła stworzyć mu jeden z najbardziej opiniotwórczych portali edukacyjnych.

sobota, 3 kwietnia 2010

O muzyce i planach

Zauważyłem, że od pewnego czasu nie potrafię słuchać w samochodzie innej muzyki niż klasycznej. Albo radio – szczególnie upodobałem sobie program pierwszy, albo moje płyty z Rachmaninowem, Mandelssohnem, Beethovenem czy Mahlerem. Ostatnio polubiłem Dworzaka. Uwielbiam koncert skrzypcowy Mendelssohna w wykonaniu Agaty Szymczewskiej. Lubię Preludia Chopina w wykonaniu Kevina Kennera. Wybieram koncerty Rachmaninowa w wykonaniu Askenazego, lubię je bardziej niż w wykonaniu Zimermana. Z jednej strony szukam konkretnych wykonawców, tak jak ostatnio Lang Langa czy Anderszewskiego. Z drugiej strony porównuję wykonania operowe z konkretnymi wykonawcami. La Boheme słuchałem w wykonaniu Netrebko i Villazona oraz Pavarottiego i Freni. Zachwycam się niezwykle prostą i przekonywującą inscenizacją Traviaty w wykonaniu Anny Netrebko i Rolando Villazona. A teraz czekam na Traviatę w inscenizacji Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim.

Ostatnio wysłuchałem w TVP Kultura koncertu z Wiednia Symfonii Patetycznej Czajkowskiego. To taka alternatywa w Wielkim Tygodniu do Requiem Mozarta, którego słuchałem dwa lata temu na Festiwalu Ludwiga Beethovena w Filharmonii Narodowej. Wiosną słucham koncertu Karłowicza w wykonaniu Konstantego Kulki. Jest też piękne wykonanie tego samego koncertu przez Agatę Szymczewską, którą słuchałem niedawno w Warszawskiej Filharmonii. Jak tylko mam okazję to oglądam spektakle operowe w Berlinie w Staatsoper. Lubię ten teatr z trzech powodów. Sprawia wrażenie bardzo kameralnego, ma znakomitą akustykę i świetną publiczność. To zupełnie inny teatr niż nasz Teatr Wielki. Pamiętam z Berlina Toscę, Madame Butterfly, Wolnego Strzeleca. Każde z tych wykonań robiło na mnie wrażenie. Lubię też Operę w części zachodniej Berlina - choć budynek nie zachwyca. Tam miałem okazję obejrzeć m.in. znakomity balet Bejarta. Kiedy przez miesiąc byłem w połowie lat 90-tych w Mińsku, to niemal codziennie chodziłem do tamtejszej opery. To był inny świat, zupełnie nie pasował do tego, jaki był na zewnątrz. Pamiętam przede wszystkim przepiękne balety, szczególnie Jezioro Łabędzie. Kilka lat później balet ten obejrzałem w Staatsoper w Berlinie.

A teraz kilka postanowień: Metropolitan Opera w Nowym Jorku to mój cel na kolejne lata. A potem jeszcze La Scala i The Royal Opera w Covent Graden oraz Opera w Wiedniu. Zrobię wszystko, aby tam być w ciągu roku. A na następny Festiwal Ludwiga van Beethovena będę miał bilety na wszystkie koncerty. Obiecuję to sobie!

sobota, 13 marca 2010

O owacjach na stojąco, czyli dewaluacji naszych reakcji

Uff, wydawałoby się, że wyjeżdżając z Warszawy będę oddalał się od teatrów, opery, filharmonii. Na szczęście tak się nie stało. Od tego momentu byłem bowiem na Inauguracji Roku Chopina i koncercie Lang Langa. Uczestniczyłem w premierze Borysa Godunowa w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Byłem w Teatrze Polonia na Bagdad Cafe. Ostatnio w Teatrze 6. Piętro i sztuce Woody’ego Allena – spektaklu, o którym głośno przede wszystkim z powodu Kuby Wojewódzkiego. Jego udział traktowany jest przez wielu bardzo często jako chwyt marketingowy, który ma przyciągnąć widzów do kolejnego prywatnego teatru w Warszawie. Udało się, bo tłumy były - przede wszystkim młodzi ludzie wypełnili widownię. I może to jest powód, dla którego owacje były na stojąco. Publiczność poderwała się i stojąc dziękowała aktorom. Przyznam się, że nie rozumiem tych reakcji. Spektakl udany, świetna inscenizacja, dużo interesujących pomysłów i formalnych rozwiązań, no i interesujący w swojej roli Kuba Wojewódzki. Jednak to nie był wystarczający powód, aby na stojąco nagradzać spektakl. Takie reakcje zachowuje się naprawdę na wyjątkowe wykonania, na szczególne przeżycia. Nie spotkałem się z tak powszechnymi reakcjami w teatrach za granicą. Byłem na znakomitych wykonaniach z wyjątkowymi artystami, ale owacje na stojąco zachowuje się dla naprawdę czegoś wyjątkowego. W przypadku spektaklu w Teatrze 6. Piętro ja nie miałem takiego powodu. Świetnie się bawiłem, wielokrotnie czułem się, jakbym przeglądał się w zwierciadle i obserwował swoje niepokoje i frustracje. Zadziwiał mnie Kuba Wojewódzki i rewelacyjny Michał Żebrowski oraz Małgorzata Socha. To jednak za mało. Warto sprawić, aby owacje na stojąco zarezerwować dla naprawdę wyjątkowych wydarzeń artystycznych, dla wyjątkowych artystów i wyjątkowych emocji. W przeciwnym razie następuję dewaluacja naszych reakcji. Jeżeli po każdym spektaklu, koncercie, recitalu podrywamy się, to jak dziękować za coś naprawdę na najwyższym poziomie artystycznym? Może warto zastanowić się, czy rzeczywiście artyści wywołali nadzwyczajne przeżycia, wykazali się czymś wyjątkowym poza profesjonalizmem i dobrym warsztatem. Być może stanie się tak na Traviacie w inscenizacji Mariusza Trelińskiego z Aleksandrą Kurzak w roli Violetty. Niestety, bilety udało mi się dostać dopiero na spektakl w maju. Mam nadzieję, że do tego czasu uda mi się zobaczyć i przeżyć jeszcze coś wyjątkowego. Pilnuję, śledzę repertuary, rezerwuję miejsca i czekam z dreszczem emocji, czy wydarzy się coś wyjątkowego, co pozwoli mi długo nie zapomnieć o wydarzeniu.

niedziela, 7 marca 2010

Edukacja i Dialog - nowa odsłona

Zespół Redakcyjny Edukacji i Dialogu zakończył współpracę z portalem www.eid.edu.pl Rozpoczynamy nowy etap rozwoju pisma, które kierujemy do osób zainteresowanych nowoczesną edukacją z zakresu pedagogiki oraz nowoczesnego podejściu do kształcenia, wychowania i zarządzania

Edukacja i Dialog ukazuje się już 25 lat. Jest jedynym pismem oświatowym, które ukazywało się jeszcze w drugim obiegu. Dziś jest to nowoczesny miesięcznik. Budujemy nową stronę pisma, jego adres internetowy to: www.edukacjaidialog.edu.pl
Zapraszam!

sobota, 27 lutego 2010

O zwątpieniu

Mam chwile zwątpienia, rezygnacji i wątpliwości, czy słusznie porywam się na stworzenie czegoś zupełnie nowego w polskiej edukacji. Zastanawiam się, czy jestem w stanie zmienić dotychczasowe stereotypowe myślenie o szkole. Przeraża mnie, kiedy słyszę odpowiedź pani minister na zarzut świeżo upieczonej maturzystki, że szkoła nadal przypomina skansen, w którym nie przygotowuje się do wyzwań współczesnego świata. Pani minister swoją reakcją utwierdza w środowisku oświatowym przekonanie, że szkoła to nic innego, jak miejsce przygotowywania uczniów do zdawania egzaminów. Nie uwierzyłbym, gdybym nie usłyszał z jej ust następującej odpowiedzi: „o co tyle hałasu, przecież dostała się Pani na studia, czyżby szkoła nie przygotowała Pani do dalszego etapu kształcenia?”. Nie sądzę, aby to był główny cel edukacji. To nie może być jedyny powód uczęszczania do dzisiejszej szkoły. Kiedy ponad dziesięć lat temu zgłosił się do mnie jeden z dyrektorów warszawskiej szkoły z prośbą o pomoc i program naprawczy, odpowiedziałem, że nie interesuje mnie poprawianie, ale stworzenie czegoś zupełnie nowego. W ten sposób powstała pierwsza (naprawdę, pierwsza w Polsce!) szkoła online. Wówczas pojawiły się pierwsze elektroniczne banki, sklepy, księgarnie. Pomyślałem sobie, że czas na stworzenie e-szkoły. Udało się! Do szkoły zapisywali się nie tylko Polacy, ale osoby, z Wielkiej Brytanii, Włoch, Niemiec, choć tworzyłem szkołę z myślą o mieszkańcach Ursynowa. Budowa podstaw dla gospodarki rynkowej sprawiły, że czas pracy dla wielu był coraz bardziej nieprzewidywalny, elastyczny. Należało więc pomóc tym, którzy z tego powodu nie mogli regularnie uczęszczać na zajęcia. Warto więc było zaproponować naukę w dowolnie wybranym przez uczniów czasie, miejscu. I tak powstała pierwsza w Polsce szkoła on-line, która z zainteresowaniem obserwowana była przez media i ówczesne ministerstwo. Dziś kiedy nachodzi mnie zwątpienie, potrzebuję przywoływać sobie momenty, które dowodzą, że coś co jest niemożliwe może stać się realne. Wówczas sięgam do swoich zasobów. Szukam siły, która pozwoli mi uwierzyć w sens tego co robię, do czego dążę. Czytam zapis czata, w którym uczestniczyłem na portalu Wirtualnej Polski. Czytam artykuły w Gazecie Wyborczej, które opisywały projekt szkoły online. Pomaga, bo zaczynam na nowo angażować się w tworzenie kolejnego unikatowego projektu. Choć jak pokazują doświadczenia, nie jest to zupełnie nowe podejście. Tym różni się mój projekt od dotychczasowych, że dotychczasowe dotyczą tylko zajęć dodatkowych, są uzupełnieniem dla obowiązującej dydaktyki, są skierowane do wybranych uczniów i nauczycieli. Mój jest podejściem systemowym realizowanym w szkole jako podstawowa jej oferta. Sam tego jednak nie zrobię. Potrzebuję wsparcia nauczycieli, rodziców i środowiska. Od tego zależeć będzie sukces projektu szkoły Collegium Futurum. Nie mogę narzekać na brak pomocy. Wiele osób podzielając moją wizję chętnie angażuje się w projekt. Iwona Majewska – Opiełka, Bartosz Kramek, Maciej Winiarek, czy Józef Gill – prezes Samodzielnego Koła Terenowego STO. To dzięki ich wsparciu, pomocy znajduję w sobie siłę w budowaniu Collegium Futurum.

niedziela, 14 lutego 2010

O niepotrzebnym gadulstwie

Wiem, że jestem gadułą. Nie widziałem w tym specjalnie jakiegoś problemu. Dopiero w rozmowie z moją znajomą uzmysłowiłem sobie, jak ważne w budowaniu zaufania jest zachowanie w tym wstrzemięźliwości. Lubię mówić i nie zawsze służy to dobrym relacjom i współpracy. Opowiadam o swoich planach, zdradzam moje pomysły, opowiadam o firmach i ludziach, z którymi współpracuję. Nie mam złych intencji. To raczej brak świadomości, że można nie tylko zaszkodzić sprawie, ale skrzywdzić innych ludzi. Przekonałem się, że taka pozorna otwartość nie pomaga w biznesach. Tracimy w takich sytuacjach w oczach innych. Trudno ufać osobom, które nie potrafią wstrzymać się od zbędnych informacji, komentarzy, opinii i oceny. Dlaczego w sytuacji, kiedy opowiadamy innym o sprawach, ludziach, pomysłach, mają oni mieć pewność, że i o ich pomysłach, znajomych nie będziemy mówić innym? Jeżeli robimy to w ich obecności, to duże prawdopodobieństwo, że również z innymi będziemy o tym rozmawiać. Czy jesteśmy dyskretni, czy jesteśmy osobami, którym można powierzyć tajemnicę? Czy mamy pewność, że zwierzając się ze swoich problemów, nie staną się one publiczną informacją. Tę pewność będą mieć inni tylko wtedy, kiedy sami doświadczą tego w relacji z nami. To ważne!

Ostatnio usłyszałem od prezesa współpracującej ze mną firmy, że swoim klientom mówi to, co chcieliby usłyszeć, choć sam w to nie wierzy. Natychmiast zacząłem się zastanawiać, czy wobec mnie nie postępuje podobnie. Mówi mi to, czego rzeczywiście się spodziewam i chciałbym usłyszeć, ale niekoniecznie musi to być prawdą. Jego wiarygodność została nadszarpnięta. Jestem obecnie bardziej ostrożny. Oczywistym staje się więc, aby w każdej sytuacji być zgodnym z własnym sumieniem, z własnymi myślami i czynami. Nie można ludziom wysyłać sprzecznych komunikatów. Dlatego też potrzebuję kontrolować swoje niepohamowane gadulstwo i dbać o spójność wewnętrzną. To o niej powiada Covey, że jest podstawą budowania osobistej wiarygodności i zaufania w relacjach z innymi. Dużo i interesująco o spójności wewnętrznej pisze i mówi na swoich zajęciach Iwona Majewska-Opiełka.

środa, 10 lutego 2010

O dotrzymywaniu obietnic

Dostałem dziś porządną lekcję, można to nazwać nauczką. Wolę jednak mówić o lekcji, bo jej istotą powinno być nauczenie się czegoś potrzebnego. Ta dzisiejsza było kosztowna i widocznie warta tej ceny. Im więcej możemy się nauczyć z danej nam sytuacji, tym większą ma to wartość. Okazuje się, że najtrudniej jest zmienić przede wszystkim siebie. Odtwarzamy latami te same wzorce. Funkcjonujemy według tych samych modeli, powtarzamy te same zachowania, które od dawna okazują się nieskuteczne. Jeżeli robimy cały czas to samo, to trudno spodziewać się innych rezultatów niż doświadczanych dotychczas. Jeżeli powtarzamy te same, stare nawyki, to nie możemy oczekiwać innych efektów. Winimy za naszą sytuację innych ludzi, skarżymy się na świat i nieprzychylny los. Ale to przecież nasze decyzje. Najprościej jest zmieniać rzeczywistość zaczynając od siebie. Kiedy się zmieniamy, inaczej postrzegają nas ludzie, inaczej reagujemy, inaczej działamy. Zdarza się, że inni nie akceptują naszych nowych zachować i odchodzą od nas. Spotykamy na swojej drodze kolejnych ludzi. To naturalne.

W dzisiejszym świecie zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym, najważniejszym jest przede wszystkim zbudowanie zaufania. To, czy ludzie będą nam ufali zależy przede wszystkim od nas. Jeżeli chcemy, aby inni nam wierzyli, bądźmy godnymi zaufania, bądźmy wiarygodni, stawajmy się osobami, na których można polegać. Ostatnio zdarzyło się kilka sytuacji, które spowodowały, że mogłem stracić zaufanie nie tylko osób, które ze mną współpracują, ale też przyszłych współpracowników. Najtrudniejsze to dotrzymywanie obietnic, ale najważniejsza jest świadomość, że to my podejmujemy w tej sprawie decyzje. Możemy to zrobić i jednocześnie zacząć się zmieniać. To przecież nasz wybór. Zależy to tylko od nas, od naszego systemu wartości. Tak więc zaczynamy od spełniania obietnic samym sobie. Nie jest to łatwe. Ile bowiem razy obiecywaliśmy sobie, że zaczniemy codziennie ćwiczyć, zdrowo się odżywiać, uczyć się języków. Ile to razy obiecujemy, że zatelefonujemy, zrobimy, przyjdziemy, napiszemy... Często kończy się tylko na deklaracjach. Jeżeli jednak udaje nam się dotrzymać danych sobie obietnic, to budujemy własne poczucie wartości, wzrasta nasza wewnętrzna siła. Tym łatwiej też przyjdzie nam spełnianie obietnic danych innym. Najgorszym w tym wszystkim jest brak świadomości, że niedotrzymywanie obietnic krzywdzi nie tylko nas, ale przede wszystkim innych. Dużo mniejszą sprawimy przykrość, kiedy odmówimy na początku, niż kiedy złożymy obietnicę i jej nie wypełnimy.

Ponad miesiąc temu dostałem zaproszenie na interesującą konferencję. Bez zastanowienia przyjąłem je i sprawiłem kilku osobom przyjemność dając nadzieję na przyjazd. Jednak z banalnego powodu nie pojechałem. Sprawiłem przykrość nie tylko sobie, ale tym, którzy oczekiwali na mój przyjazd, którzy mnie o to prosili, których zapewniałem, że pojadę. Dziś po takiej sytuacji moje poczucie wartości na tym straciło, kilka osób może powiedzieć, że nigdy nie wiadomo, czy również w przyszłości nie rozmyślę się, czy nie wycofam w ostatniej chwili. Zastanowią się, czy warto mnie zapraszać. W rozmowie z moja przyjaciółką uzmysłowiłem sobie, jakim wielkim jestem egoistą. Myślę o sobie, a nie o tym, że swoimi nieodpowiedzialnymi obietnicami mogę sprawić ból innym. Czego boimy się, kiedy komuś odmówimy? Odrzucenia, braku akceptacji, straty? Czy nie jest jednak prostsze, kiedy na tym etapie zawiedziemy, niż później, kiedy daliśmy już obietnicę, której nie spełnimy? Kto na tym traci najbardziej, czy myślimy o tym, co będą czuli inni, kiedy nie dotrzymamy danego im słowa, czy warto ryzykować brak zaufania? To ono jest podstawą dobrej współpracy, sukcesów, udanych relacji i związków. Tylko przyjaciele są wstanie mówić nam prawdę, która niekoniecznie jest tym, co chcielibyśmy usłyszeć. Przekonałem się, że prawdziwy przyjaciel mówi nam niekoniecznie to, co chcielibyśmy usłyszeć, ale to, co może nam pomóc. Nie mówi po to, aby nam sprawić przykrość, ale staje się dla nas prawdziwym lustrem. Moja przyjaciółka powiedziała mi, że nie chciałaby ze mną współpracować, bo nie ma pewności, czy po kilku miesiącach nie rozmyślę się, nie znajdę innego zajęcia i zmienią raptem zdania. Bolało, ale wiem, że jej intencją nie było sprawienie mi bólu, ale uzmysłowienie, jak funkcjonuję. Po prostu, chciała pomóc. I pomogła.

Dziś właśnie doświadczyłem sytuacji, która sprawiła, że postanowiłem coś w swoim postępowaniu zmienić. Doskwiera mi to już na tyle mocno, że potrzebuję naprawić wiele w moim życiu. Chcę zacząć świadomie przyjmować zobowiązania. Za radą mojej przyjaciółki zawieszę sobie na ścianie następujące zdanie i nauczę się go na pamięć:
„Proszę dać mi trochę czasu, potrzebuję się nad tym zastanowić. Chcę sprawdzić, czy jestem w stanie podjąć się tego zobowiązania”
.
A kiedy będę już pewien, to mogę śmiało odpowiedzieć:
„Przykro mi, muszę odmówić, nie chcę w przyszłości zawieść, nie znajdę czasu, aby to zrobić. Nie chcę obiecywać czegoś, czego nie będę mógł w przyszłości zrobić”
Zobaczymy, czy potrafię. W każdym razie próbuję zmienić się i liczę, że dotrzymam przynajmniej tej obietnicy.

niedziela, 31 stycznia 2010

Teatr Jednego Dnia

Do moim dotychczasowych ról doszła ostatnio nowa. Od kilku miesięcy jestem dyrektorem w społecznym gimnazjum i liceum. Obok prowadzenia miesięcznika Edukacja i Dialog, zajęć na wyższej uczelni, szkoleń oraz regularnego pisania artykułów, doszła nowa funkcja. Dla mnie bardzo ważna.
To tylko jedna ze sfer mojego funkcjonowania. Sfera zawodowa. Jest też przecież również życie prywatne i wpisane w nie kolejne role. Stephen Covey powiada, że nie można czuć się szczęśliwym i spełnionym, jeżeli nie zachowuje się równowagi pomiędzy życiem prywatnym i zawodowym, jeżeli zaniedbuje się role, które pełnimy w swoim życiu. Trudno bowiem czuć satysfakcję, czy spełnienie, kiedy w życiu zawodowym nie odnosimy sukcesów, kiedy sprawy wymykają się spod naszej kontroli. Podobnie wygląda sytuacja, kiedy w domu dzieją się rzeczy, które nie układają się po naszej myśli.
Wczoraj dowiedziałem się o interesującym projekcie Teatr Jednego Dnia. W manifeście czytam:
Gdziekolwiek jesteś, cokolwiek teraz robisz, chciałbym, żebyś uświadomił sobie, że grasz. Jesteś aktorem w teatrze codzienności. Stwarzasz swoje postaci: kobiety, mężczyzny, polityka, biskupa, premiera, szefa opozycji, świętej, nadąsanego, człowieka sukcesu, idealnej matki, autorytetu, Polaka katolika i ty sama najlepiej wiesz, kogo jeszcze.

Celem projektu jest przede wszystkim pokazanie, że świadomość roli pozwoli nam uświadomić sobie, że role te wybieramy. Bardzo często wybieramy te, które są oczekiwaniem społecznym. Nie zawsze są to świadome wybory. Dlatego też uświadomienie sobie wszystkich ról, które codziennie odgrywamy jest początkiem skutecznego działania. Czy role te są wynikiem naszych marzeń, celów, które odkryliśmy.
Autor projektu Artur Betlejewski powiada:
27 marca 2010 roku wszyscy zagramy siebie. Nie trzeba nic zmieniać w swoim zachowaniu. Wystarczy uświadomić sobie role, które gramy i podejść do zadania świadomie. Jakich rekwizytów używasz, jakie emploi tworzysz, jakie dialogi są właściwe? Jak łatwo przychodzi ci improwizować kogoś, kim nie jesteś? Jak trudno stać się kimś, kim chciałabyś być?
Projekt jest niezwykle interesujący, pozwala nie tylko na zdystansowanie się do samego siebie i odkryć to, co jest dla nas najważniejsze. Pozwala odpowiedzieć sobie na wątpliwości. Czy czujemy się w odgrywanej roli dobrze, czy dokonaliśmy świadomego wyboru? Czy to jest dla nas najlepszy scenariusz, czy to jedyny wybór? Zacząłem zastanawiać się, czy rola dyrektora, którą pełnię, jest tą, która jest dla mnie? Na czym ona polega? Co jest jej istotą? Czy dobrze ją gram i czy potrafię w przyszłości być jej dobrym odtwórcą? Czy angażuję się w stu procentach? Nie odpowiedziałem sobie na to pytanie wcześniej. Przyjąłem propozycję, bo mam plan stworzenia unikatowej szkoły. Takiej, która będzie początkiem zmian w oświacie. Dzięki temu stworzę model, która będzie odpowiadał współczesnym czasom, który będzie pozytywną odpowiedzią na powszechnie oczekiwane zmiany w polskiej dydaktyce. Jednego jestem pewien, trudnym jest dla mnie godzenie różnych ról. Z jednej strony oczekuje się ode mnie doskonałych tekstów, dobrze przeprowadzonych zajęć, sprawnego kierowania szkołą, z drugiej czuję, że prywatnie przegrywam. Projekt to okazja, aby po raz kolejny przyjrzeć się moim marzeniom, wartościom i priorytetom. Zmusił, aby zastanowić się na tym, co jest dla mnie ważne. Jeżeli role, które wybieram wynikają z moich najgłębszych i w pełni uświadomionych marzeń, trudno zagrać źle. Trzeba je tylko odkryć.

piątek, 8 stycznia 2010

Radiowa Dwójka z Lang Langiem

Wracając wczoraj samochodem do domu słuchałem wywiadu z Lang Langiem. Opowiadał o swoim stosunku do muzyki Chopina. Fascynowała go jego przyjaźń do George Sand. Opowiadał o swoich wykonaniach i projektach związanych z Rokiem Chopina, o fundacji, którą założył przed kilkoma laty. Mówił o planowanych w tym roku koncertach i swoim stosunku do konkursów pianistycznych. Pianista przyznał, że koncert f-moll jest jego ulubionym koncertem. A mistrzem w interpretacji Chopina jest Artur Rubinstein. To była interesująca rozmowa z dojrzałym artystą.

Dwójka transmitowała również inauguracyjny koncert. Komentarz potwierdził moją opinię. Dziennikarz zachwycał się koncertem sugerując, że Lang Lang grał tak, jakby był przy nim Chopin i dyktował mu każdą nutę. Twierdził, że za każdym razem gra swoje koncerty inaczej. Gra tak, jakby nie chciał powtarzać tych samych zdań szukając nowych sensów i znaczeń. Kiedy słuchałem ponownie koncertu f-moll mogłem raz jeszcze doświadczyć niezwykłej emocji. Miałem za sobą już piątą godzinę jazdy i do celu została mi jeszcze godzina. Spędziłem ją w doborowym towarzystwie Lang Langa.

czwartek, 7 stycznia 2010

Inauguracja Roku Chopinowskiego z Lang Langiem

W sierpniu ubiegłego roku na zakończenie festiwalu "Chopin i jego Europa" Eldar Nebolsin zagrał dwa koncerty fortepianowe Chopina. Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Narodowej dyrygował Antoni Wit. Finałowy koncert nie zachwycił mnie zupełnie. Drugie części obu koncertów Chopina, które stanowią dla mnie sedno interpretacji, zagrane zostały bezbarwnie, bez większej emocji. Artysta zupełnie mnie nie porwał, nie porwał też publiczności To wykonanie na pewno nie było na miarę finału festiwalu.

Z ogromną więc ciekawością wyczekiwałem na wykonanie koncertu Chopina w wykonaniu Lang Langa. Znałem go jedynie z nagrań DVD i CD. Natomiast nie słyszałem wcześniej w jego wykonaniu Chopina. Dziś miałem okazję usłyszeć tego wyjątkowego artystę na żywo. Byłem w Filharmonii Narodowej na Inauguracji Roku Chopinowskiego (był Prezydent RP, Marszałek Sejmu, minister kultury i wielu wybitnych postaci zarówno życia kulturalnego, jak i polityki). Koncert był nagrywany przez TVP i reatransmitowany przez program drugi Polskiego Radia. Na początku nie byłem do końca przekonany do interpretacji Langa ani Poloneza Es-dur, ani do koncertu fortepianowego f-moll. Tak było do momenty, kiedy Lang nie zagrał jego drugiej części. Wówczas stało się coś niesamowitego, poczułem jakby artysta zjednoczył się z boską energią. Jeszcze nigdy nie słyszałem takiego wykonania Larghetta. Trzecia porwała mnie i byłem już pewien, że słucham jednego z największych artystów na świecie. Koncert był potwierdzeniem fantastycznej klasy artysty. To było wykonanie na miarę Inauguracji. W wykonaniu Lang Langa było tyle spokoju, liryzmu, delikatności, wirtuozerii,a jednocześnie ogromnej energii i przede wszystkim zrozumienia polskiej duszy. Tak, wydawałoby się, że to nie możliwe, aby chiński pianista mógł tak dobrze rozumieć charakter muzyki Chopina. Lang ma ten talent. Udowodnił to swoją interpretacją, kiedy pojawiały się echa polskich tańców ludowych. Słuchałem jak zaczarowany. Wokół mnie panowała ogromna cisza i czuć było, że publiczność została uwiedziona. Zamarła w bezruchu słuchając prawdziwego geniusza! Trudno będzie mi zapomnieć interpretację w tak znakomitym wykonaniu. Grała orkiestra pod kierunkiem Antoniego Wita, podobnie jak w sierpniu ubiegłego roku. Ta sama orkiestra, ten sam dyrygent, ale dwóch różnych wykonawców i dwa różne doświadczenia. Dla mnie dzisiejszy koncert i wieczór to wydarzenie i ogromne przeżycie. Obcowałem z wielkim artystą.

niedziela, 3 stycznia 2010

Rachmaninow, Beethoven i różni wykonawcy

Moim ulubionym ostatnio zajęciem jest słuchanie tych samych utworów w różnych wykonaniach. Porównuję interpretacje i próbuję je zrozumieć. Obecnie jest to I koncert fortepianowy C-dur Beethovena. Ostatnio słuchałem go w warszawskiej filharmonii. Pianistą i dyrygentem w jednej osobie był Philippe ENTREMONT. Nie zachwyciło mnie to wykonanie, nie poruszyło i nie wywołało emocji. Wydawało mi się, że powodem tego jest połączenie roli pianisty i dyrygenta. Byłem przekonany, że nie można jednocześnie dobrze poprowadzić orkiestry i zaangażować się w grę. Myślenie o muzykach i jednoczesne skupienie się na interpretacji nie jest możliwe. Tak tłumaczyłem ostatnie wykonanie w Warszawie.

Kiedy jednak usłyszałem ten sam koncert w wykonaniu Piotra ANDERSZEWSKIEGO z orkiestrą z Bremie nie byłem już tego tak pewien. Artysta był zarówno solistą jak i dyrygentem. Jednak nie miało to znaczenia dla jakości interpretacji. Koncert w jego wykonaniu był zupełnie inny - pełen energii, lekkości i fantazji. Słychać było, że pianista ma doskonały kontakt z orkiestrą. Znakomicie poprowadził orkiestrę i też sam znakomicie zagrał. Udało mi się wcześniej obejrzeć wspaniały film o Piotrze Anderszewskim i jego muzycznych podróżach. Na końcu zamieszczam jego fragment z nagrań I koncertu Beethovena w Bremie. Widać jak artysta przeżywa i angażuje się w grę, jak znakomicie orkiestra rozumie artystę. To był dowód, że nie musi być prawdą, że łączenie ról wpływa niekorzystnie na ostateczny efekt. Gra Piotra Anderszewskiego porywa, słucham na okrągło jego interpretacji. Szczególnie część Largo wykonana jest po mistrzowsku. Każdy dźwięk jest tutaj zagrany ze zrozumieniem, każdy ma swoje znaczenie.

Najmniej jednak wsłuchałem się w wykonanie tego samego koncertu przez Lang LANGA. To wyjątkowy artysta, który porwał nie tylko Chińczyków podczas inauguracji igrzysk olimpijskich w Pekinie. Wówczas po raz pierwszy dowiedział się o nim cały świat. Koncert Beethovena wykonuje z orkiestrą paryską. Pianista podchodzi do interpretacji w żywiołowy sposób. Jest spontaniczny i bardzo ekspresyjny. Odnoszę wrażenie, że urok Largo z II części I koncertu Beethovena - w jego interpretacji gdzieś prysł. Obiecuję sobie, że wrócę do tego nagrania jeszcze raz. Być może za mało zaangażowałem się w wysłuchanie Lang Langa.

W podobny sposób słucham wykonań koncertów fortepianowych Siergieja Rachmaninowa. Koncert II i III wysłuchałem w Filharmonii Narodowej w listopadzie. Solistą był Alexei Volodin. Wirtuoz z prawdziwie rosyjską duszą. Chyba tylko Rosjanin może rozumieć muzykę Rachmaninowa – jak mawia moja przyjaciółka. Siedziałem jak zaczarowany, słuchałem każdej frazy i zachwycałem się nastrojem, który zbudował Volodin. W samochodzie słucham tych koncertów w wykonaniu Krystiana Zimermana i Vladimira Ashkenazego. Każdy inny, choć różnice są subtelne. Interpretacja Zimermana jest moim zdaniem bardziej intelektualna, bardzo przemyślana,, ale też spokojniejsza, romantyczna. Natomiast gra Ashkenazego płynie prosto z jego duszy i serca. Jest też w jego grze pewna dojrzała nonszalancja. To pełna rozmachu i doskonała technicznie interpretacja. Trudno mi ocenić, która z propozycji bardziej mi odpowiada. Nie potrafię odpowiedzieć. Są momenty, kiedy zachwycam się wykonaniem Zimermana, wczuwam się w jego grę. Kiedy słucham Ashkenazego wówczas jemu daję się porwać.

Jedno jest pewne, że dla mnie pełne pasji pozostaje wykonanie Volodina z orkiestrą warszawskiej filharmonii pod kierunkiem Antoniego Wita. Publiczność doceniła wykonanie długą owacją na stojąco. Znakomity koncert!

sobota, 2 stycznia 2010

Lang Lang w Warszawie i nie tylko o nim

Rok 2010 ogłoszony został Rokiem Chopina. Już 7 stycznia w Filharmonii Narodowej Lang Lang koncertem fortepianowym f-moll zainauguruje jego obchody. Mam na ten koncert bilety. Kupiłem je jeszcze w listopadzie. To były już prawie ostatnie miejsca. Tym bardziej cieszę się na ten koncert i nie mogę już doczekać się interpretacji Lang Langa. Kilka lat temu kupiłem DVD, które jest zapisem z podróży Lang Langa do Chiny. Film zawiera relacje z koncertów i rewelacyjne wykonania utworów chińskich muzyków. Warto ten film obejrzeć! Niżej fragmenty, które znalazłem na YouTube.



Mówi się o Lang Langu, że czasami jest zbyt cyrkowy, że jego atutem jest młodzieńczy entuzjazm. Niebawem już będzie w Warszawie. To okazja, aby zweryfikować te opinie. Do tego czasu pozostają mi wykonania innych pianistów. Jak dotąd zachwycam się grą Ivo Pogorelicia. Jednak część druga z obu koncertów Chopina najbardziej odpowiada mi w interpretacji Rafała Blechacza. Za każdym razem słucham ich w ogromnym skupieniu i czuję, jak ulegam magii jego interpretacji. To prawdziwe mistrzostwo. Na nowo zaczynam odkrywać muzykę Chopina dla siebie. Dlatego tak bardzo czekam na wykonania innych pianistów. Już niebawem wysłucham Lang Langa. To już za kilka dni!